Nie mam zbyt wyrafinowanego gustu, ale temu gustowi bliżej chyba do muzyki etnicznej, korzennej niż popowej.
Tymczasem Panieneczki na debiutanckiej epce robią mi psikusa, czyli zaczynają od akordów klawiszy, syntetycznego basu i czujnie wyprodukowanej perkusji a la mistrz Marcin Ułanowski. Jednym słowem brzmienie Jazzboya góruje w zderzeniu z folkiem. I to działa! Przynajmniej na tyle, żeby dostać zaproszenia na Open’era i Off Festival.
Jeśli chodzi o przetwórstwo muzyki ludowej, jestem za Kapelą ze Wsi Warszawa – jeśli ma się coś ciekawego do powiedzenia, jeśli odrobiło się lekcje w terenie, to nie ma przeciwwskazań, żeby nawet głęboko przetwarzać oryginały. Panieneczki pochodzą z Bydgoszczy, od paru lat wkręcają się w lokalne pieśni i tradycje. W najlepszym tu utworze „Tynga” (jedyny z własną melodią) śpiewają: „Jestem sobie Kujawianka, mam fartuszek za kolanka”. Czym to można potraktować, jeśli nie syntezatorem i fortepianem? Takie słowa zapraszają do zabawy.
Niespodzianką jest to, że kwintet nie tylko śpiewa, ale też sam gra na mało folkowym zestawie instrumentów: bas, skrzypce, perkusja, klawisze. Czy taki materiał w objętości większej niż niniejsze 16 i pół minuty zabrzmi równie świeżo? Trzymam kciuki.
Tekst ukazał się 28/9/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji