Kilka zdań o lokalności, solidarności i oczywiście polskiej muzyce. Na zawsze miłość do Unsoundu i zmniejszania śladu węglowego.
Siódmy dzień 17. edycji Unsoundu, czyli sobota, był ostatnim, w którym uczestniczyłem. Zaczął się późno – nie miałem wstępu na oblegany koncert z muzyką Hildur Guðnadóttir z serialu „Czarnobyl”, ale dzięki temu z czystą głową szedłem do ICE na coś, co okazało się może najbardziej teatralnym i może najbardziej solidarnościowym wieczorem festiwalu.
Motyw tego festiwalu to Solidarity, przypominam. Atrakcją dnia miała być grająca w ICE jako ostatnia Holly Herndon z materiałem z albumu „Proto”. Pierwsze minuty przyniosły nawet satysfakcję, bo to obraz i dźwięk, świeżość, ciekawość. Zespół był odziany w dziwne, jakby przypadkowe stroje, jakiś len, ludowość, chłopomania, Ursula Le Guin playing softly in the background, ale śpiew całej grupy dobrze gadał z kompozycjami czy współkompozycjami (?) sztucznej inteligencji, z syntezatorami i z nastawioną na wspólne przeżywanie choreografią. Z czasem zaczęła mnie denerwować monotonia muzyki, tej elektroniki ze schowka na szczotki, pojawiające się, znikające i powtarzające się wizualizacje, a przede wszystkim samozachwyt artystów. Im dalej, tym bardziej mnie to drażniło i nudziło.
Publiczność jak to publiczność, troszkę się bujała, troszkę obserwowała beznamiętnie, a artystki i artyści na scenie – grupka wokalistów, producent Mat Dryhurst, główna bohaterka – w komiczny sposób pląsali w kółkach, bili sobie nawzajem brawo, przytulali się i ogólnie byli z siebie bardziej zadowoleni niż Grzegorz Schetyna at all times. Zwłaszcza Colin Self. A fe! Ciekaw byłem reakcji sztucznej inteligencji na te kojarzące się ze światem sportu oklaski i uściski, niestety, nie dostrzegłem jej. Skąd ten opór? Może odbiór zaburzyło mi to, że siedziałem na balkonie, może poddałem się wpływowi pobliskich fachowców, w każdym razie wspólnoty nie poczułem, raczej zmęczenie. H.H. powiedziała, że festiwal jest rodzinny. To prawda, ale jej koncert był rodzinny jak wigilijna kolacja. Wyszedłem z ulgą.
Przed Herndon była Klein z grupą nowych muzyków, którzy służyli też jako zespół aktorski. Mieli stworzyć razem immersyjne widowisko „Lifetime”, stworzyli próbę szkolnego kółka teatralnego z syntezatorami w tle. Całkiem wspólnotowo wyszło – podczas tego wieczoru solidarność pojmowano międzyludzko, blisko, artyści podkreślali rodzinność, siostrzeństwo, koleżeńskość – ale ciekawych muzycznie momentów u Klein było jak na lekarstwo. W tej sytuacji gwiazdą wieczoru został Dominik Strycharski, szef zespołu złożonego z amatorskiej i wiekowej Orkiestry Dętej Ziemi Mazowieckiej (10 osób) oraz z pięciorga znacznie młodszych zawodowców, z Wojciechem Jachną na trąbce, Pawłem Szpurą na perkusji, Barbarą Drążkowską na pianinie, Zbigniewem Kozerą na kontrabasie (Dominik Strycharski Core). Wykonali razem muzykę do filmu „Symfonia fabryki Ursus” Jaśminy Wójcik, filmu nie zobaczyliśmy, ale koncert był bardzo fajny, gorący, pełen entuzjazmu. Strycharski wokalizował niestrudzenie. Totalnie mi to zadziałało, choć filmu dotąd nie widziałem.
Z ICE trzeba było przemieścić się do Forum, czyli swoim nogom szybkie tempo nadać, na początek obejrzałem prawie cały set FOQL i Edki Jarząb. Tytuł „Mother Earth’s Doom Vibes” pozostał moim zdaniem chmurką idei, zapowiadany noise? no nie wiem, ale występ był magnetyczny. Niewiele bitu i brudu, niewiele głosu Jarząb, ale dużo dziania. Uwielbiam takie podejście, w którym każdy dźwięk waży, każdy gest. Set Piotra Kurka w najmniejszej i najpowolniejszej sali też szedł w tym kierunku, pozwolił mi wreszcie zrozumieć, o co chodzi w jego płycie, i zatrzymał mnie na dłużej. Kurek zagrał delikatnie, starannie, dopieścił mnie. Spodobała mi się również wymiana Shackletona na Jamesa Holdena u boku Wacława Zimpla, uczestniczyłem tu w premierze trzech utworów – tak mi się wydawało, ale artyści się rozegrali. Wyszedłem na Kurka we własnym przekonaniu w połowie Zimpla i Holdena, ale kiedy on skończył, to oni, rzekomo mając tylko cztery utwory, jeszcze grali. Bardzo dobrze było i tu, i tam.
Wacław Zimpel i James Holden w sobotę 12 października hotelu Forum
Na ostatnich nogach wybrałem się jeszcze na Mikołaja Trzaskę i Balazsa Pandiego, ale trafiłem na moment, gdy najpierw Trzaska pozamiatał, a potem akustyk nie mógł zapanować nad nagłośnieniem perkusji, która dokumentnie przykryła saksofon. Pod główną sceną nigdy nie umiem wytrzymać dłużej, ale zanim wyszedłem i na amen zakończyłem festiwal, zawitałem jeszcze na dzikie i radosne Teto Preto – było tak, jak się spodziewałem. Trafiłem też na imponujący utwór Matiasa Aguayo i Camille Mandoki, ale zaraz zwolnili dla oddechu i wykurzyli mnie z sali żyrandolowej.
A propos kurzu, w tym roku na festiwalu rządził dym. Parę lat temu jęczałem na wszechobecne stroboskopy, teraz z tym odpuszczono (wciąż brakuje ostrzeżeń przed koncertami/w programie), za to większość artystów lubi spowić się w dym, a razem ze sobą spowijają całe sceny i publiczność. Taka moda. Co się nie zmienia? Zanim jeszcze w sobotę zaczęło się słuchanie, poszedłem na targi płytowe do knajpy Hevre. Od podobnych targów sześć lat temu, w Starym Teatrze, zaczynała się tak zwana moja przygoda z tym festiwalem (motyw Interference w 2013). Znów dużo zakupów, znów znajome twarze, choć kawał tamtej ekipy już się wykruszył. Polecam kasetę „Ask The Dust” Lotto wydaną w tych dniach przez Endless Happiness i „Obertasy” Opli z Instant Classic (pod szyldem Ersatz Recordings), „Mong Disc” Ifs (Pointless Geometry), nową Trupę Trupa z Anteny Krzyku (wcześniej nabyłem już Javvę i nowe UZS, teraz stare UZS, to już ostatnie sztuki), limitowaną płytę Prekop/McEntire od Gusstaffa, zakurzonego już Andrzeja Nowaka z Mondoj (przedostatnia sztuka?), ogólnie trochę staroci tu i tam, aż zabrakło mi już kasy na winyl Wszańca, który zobaczyłem na ostatnim stoisku. A, no i fajna okazuje się płyta od nieznanej mi wcześniej krakowskiej spółki Wynik Współpracy – zespół i płyta z 2017 roku nazywają się tak samo, It’s Already July, bardziej indie niż folk, strasznie przyjemne i zupełnie nieprzystające do Unsoundu.
Czy już wie się, o czym piszę? Jeśli chodzi o Solidarity i Kraków, to narzuca się temat odpowiedzialności społecznej, ekologii i lokalności. W skrócie: uważam, że na takim festiwalu jak Unsound jest jeszcze sporo miejsca na lokalność. Bardzo cieszy mnie to, że organizatorzy sięgają coraz dalej – ściągają muzyków z Afryki Środkowej, Południowej i Wschodniej, z Chin i z Indonezji, z azjatyckiej części dawnego ZSRR, z Brazylii. Gdzie indziej trudno tych artystów zobaczyć, Unsound często sięga po nich jako pierwszy festiwal w Polsce, a gdy takie kompozytorki, producentki, artystki (i faceci też) już się przyjmą, przejmują ich inne imprezy. Uwielbiam na nich patrzeć i ich słuchać, to jest w tych moich tegorocznych notatkach. Ale gdy zupełnie już spłukany kupowałem w Hevre płytę It’s Already July od ziomka z Krakowa mającego w ofercie bodaj cztery albumy, gdy z bólem mijałem Wszaniec po 35 złotych, pomyślałem, że ta lokalność jest niedopieszczona.
Może to tylko moja choroba, że najchętniej oglądam na Unsoundzie Lotto, Strycharskiego, Kurka, FOQL z Edką Jarząb, Mentos Gulgendo? W takim razie proszę to czytać jak rojenia chorego. Naprawdę jestem ciekaw reakcji publiczności (w połowie lub w większości zagranicznej) na tych artystów. Nie zajmuję się organizacją festiwali i nie wiem, w jakiej perspektywie wspieranie i prezentacja lokalnej sceny zwraca się jako wzrost zainteresowania publiczności i mediów, większy udział lokalnych widzów w światowej bądź co bądź imprezie. Może byłby z tego mniejszy ślad węglowy, większa różnorodność lineupu? Wiem tyle, że Unsound mocno stawia na zagraniczną publiczność i światowe media, ale jak chodzi o granie, Polacy nigdy nie dają plamy. Widzę co roku, jak bardzo zależy im na koncertach na Unsoundzie, jak dobrze się do nich przygotowują i jak błyszczą. Na targach w Hevre widziałem sporo zagraniczniaków i słyszałem sporo tak zwanej mowy Szekspira – dlatego jestem wdzięczny Unsoundowi, że wziął w tym roku pod swoje skrzydła krajowych wydawców. Oni wydają nie tylko Polaków grających na światowym poziomie, ale też doskonałe zagraniczne rzeczy. Unsound zrobił już dużo, żeby pokazać polskich muzyków w Nowym Jorku, Londynie czy Biszkeku. Dziękuję, oby tak dalej. Wierzę, że na dalszej promocji największych oryginałów w polskiej muzyce zyska: 1) sam festiwal, 2) polscy artyści, 3) publiczność, 4) krajowa scena, na której będzie zwyczajnie coraz więcej młodych, interesujących artystek i artystów.
No ale dość moralniaka. Na następny raz przysięgam sobie: przyjechać na więcej dni, wybrać się na jakiekolwiek panele dyskusyjne, przejechać się (jeśli to będzie znów dostępne) meleksem po Kazimierzu w ramach alternatywnej wycieczki organizowanej przez FestivAlt, wejść na Kopiec Krakusa i skierować się też na Płaszów, a może i Zakrzówek.