Drugi album spółki legendarnego kompozytora i producenta Briana Eno (m.in. David Bowie, U2, Coldplay) oraz Karla Hyde’a (wokalisty i muzyka Underworld). Trochę jak w przypadku francuskiego duetu Air pierwszy z nich zajął się instrumentami klawiszowymi i techniką, drugi przede wszystkim gitarą i basem.
Późną wiosną wydali płytę „Someday World”, niezłą, ale muzycznie mało zaskakującą. Po premierze Eno stwierdził, że nie ma jeszcze ochoty jej promować, i zdecydował, że należy kuć żelazo, póki gorące. Tak powstało mało popowe, egzotyczne „High Life”. Rzecz wybitna.
Hyde ma tu znacznie mniej roboty niż na „jedynce”. Zależało mu głównie na tym, żeby Eno na żywo przetwarzał brzmienia gitary, wprowadzając do nich zaburzenia i układając polirytmie w stylu grup Feli Kutiego. Bo Eno wchodzi do rzeki, w której pływał już z Talking Heads. Łączył wtedy postpunkową prostotę i energię z inspiracjami afrykańskimi. Na „High Life” bardzo dużo jest pop-Afryki, oczywiście przemieszanej z ambientowymi doświadczeniami Eno. Muzycznymi patronami albumu są także nowojorscy minimaliści, jak Reich czy Glass. Szczególnie pięknie udało się połączyć te kropki w „Lilac”. Rządzi tu drobny puls (i bas niczym z Einstürzende Neubauten!), istotniejszy od linii wokalnej jest rytm i faktura dźwięku, masa drobnych motywów zawiązuje się i rozpływa na przestrzeni blisko 10 minut. Podróż do źródeł minimalistycznego, transowego techno? Brian Eno zawsze na czasie. A ci, którzy wolą go w mniej awangardowej i erudycyjnej wersji, zawsze mają klawisz „escape” w postaci „Someday World”.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 25/7/14