Finał ryzykownego eksperymentu: ukazała się III Symfonia Góreckiego zaśpiewana przez wokalistkę Portishead, z NOSPR pod dyrekcją Krzysztofa Pendereckiego. Przed słuchaniem trzeba dokładnie sprawdzić, kto śpiewa, ale .
Rzecz ma sporą promocję za granicą, ukazują się nie tylko recenzje, ale też reklamy. Jest winyl, CD, DVD, film z koncertu jest wyświetlany w różnych europejskich miastach. Wydawcą płyty jest Domino, a za pomysłem koncertu i jego nagrania stali szef NINA Michał Merczyński oraz Filip Berkowicz, specjalista od głośnych festiwali i wielkich nazwisk. To oni wymyślili współprace takie jak ta Pendereckiego z Jonnym Greenwoodem czy Aphex Twinem.
Praca Berkowicza i Merczyńskiego polega na promocji polskiej kultury, w tym klasyków muzyki XX wieku, za pomocą wzbudzania ogromnych oczekiwań. W tym przypadku wzięli na warsztat dzieło wybitnego kompozytora, które w 1992 roku, dopiero 16 lat od powstania, osiągnęło komercyjny sukces, sprzedając się w ponad milionie egzemplarzy (wykonanie Dawn Upshaw). Wszechstronną, świetną i popularną orkiestrą NOSPR pokierował teraz jeden z największych żyjących kompozytorów, również wybitny dyrygent Krzysztof Penderecki, a zaśpiewała artystka kultowa dla pokolenia dorastającego w latach 90. XX wieku – Beth Gibbons, wokalistka Portishead. Na tym samym koncercie był grany Penderecki wraz z „odpowiedzią” Greenwooda oraz Lutosławski i inspirowany nim utwór Bryce’a Dessnera z The National. Miejsce: Teatr Wielki – Opera Narodowa.
Mimo anturażu „walki stulecia” wszystko to zapowiadało się co najmniej ciekawie. Oczekiwania co do tamtego koncertu i wydanej teraz płyty/DVD były spore, a relacje uczestników koncertu mieszane. Nikt raczej się nie pastwił, ale też mało kto wynosił pod niebiosa. Zresztą już w 2014 roku jasne było, że Gibbons nie jest śpiewaczką operową, lecz wokalistką triphopowego zespołu pracującą w charakterystycznej zbolałej ekspresji, z nerwami na wierzchu, przy minimalnym ruchu scenicznym i najchętniej bez odsłaniania twarzy. Uduchowiona. Wiadomo też było, że ta partia została napisana na sopran, podczas gdy Gibbons – jak podpowiadają specjaliści – jest kontraltem. Z drugiej strony ona nie robi byle czego, kariera Portishead zamyka się w trzech albumach, z których ostatni wyszedł już 11 lat temu. I można było się spodziewać, że Gibbons „zrobi” Góreckiego po swojemu – tak jak będzie czuła i, oczywiście, tak jak będzie umiała.
Na jej korzyść przemawiało to, że muzyka Góreckiego i słowa, które wykorzystał, były z tradycji ludowej, to nie była żadna opera, nic strasznie popisowego, raczej chrześcijański minimalizm z pełnym zanurzeniem w słowiańskiej melancholii. Dawna pieśń kurpiowska, napis z gestapowskiej katowni w Zakopanem, pieśń z Opolszczyzny – o źródłach utworu Góreckiego i aurze skandalu otaczającej prawykonanie na Warszawskiej Jesieni pisał ostatnio PAP.
Właśnie o codzienności i emocjach artystka pisze (bo nie udziela wywiadów) przy okazji wydania płyty: że jest tutaj córką i matką, i tak dalej. Podczas koncertu pozostała sobą, śpiewała na siedząco, a brzmiała zupełnie inaczej niż Stefania Woytowicz czy Zofia Kilanowicz – jej głos wibrował jak w trakcie koncertów Portishead i nie dociągał do zapisanych w partyturze nut. Mimo to: owacja.
Krytycy muzyczni zdają się tym skonsternowani. Rozumiem to. Większość recenzji podkreśla nastrój wykonania Gibbons, rzadziej jest mowa o niedociągnięciach. „New York Times” oddaje ocenę Krzysztofowi Pendereckiemu, który stwierdził, że „Beth wykonała bardzo dobrą pracę”, bo „tu chodzi o rozumienie uczuć”.
Zatrzymam się tu na moment, bo tekst „NYT” bardzo fajny i lekki, a jego gwiazdą jest... Anna Marchwińska, która w 2014 roku przez kilka weekendów przygotowywała piosenkarkę do koncertu. Polka też ocenia ten występ – stwierdza po prostu, że było „inaczej”. Zresztą tekst „NYT” przyjmuje taką właśnie „inną”, intrygującą perspektywę.
To, że główną bohaterką jest Gibbons, a nie Górecki, zdaje się przewidywalne, ale dziennikarz idzie dalej – rusza tropem Gibbons i próbuje nauczyć się od Marchwińskiej śpiewania skomplikowanego dla Anglosasów tekstu. Tak dociera do słowa „ćwierkejcie”. „You can’t even roll your ’r’s?”, dziwi się Polka, „Beth could do that!”. Rzeczywiście podczas koncertu słowa „zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna” nie sprawiają Gibbons kłopotów. A Marchwińska, mimo że mówi o wydarzeniach sprzed pięciu lat, ożywia tę historię, bo jest nie tylko uczestniczką, ale też osobą bliską milczącej bohaterki.
W „Guardianie” ocenę 4/5 poprzedza zastrzeżenie, że trudno sobie wyobrazić głos bardziej odległy od wcześniejszych wykonawczyń III Symfonii. Paradoksalnie recenzent chwali Gibbons za wprowadzenie ludzkiego czynnika do utworu, za odarcie go z artyzmu. Życzliwie odnosi się też do potknięć z trzeciej części – uważa, że odzwierciedlają „cichą desperację” (ach, jak Anglicy lubią to uczucie) tekstu.
Bardzo chłodno potraktowała Gibbons Kaśka Paluch w 80bpm.net, której z kolei ta trzecia część podoba się najbardziej. Dziennikarka umieszcza całą tę sytuację w świecie muzyki klasycznej, gdzie każdy powinien znać swoje możliwości i nie rzucać się na coś, co nie leży w jego zasięgu. „(...) tam, gdzie Górecki sięga w najwyższe rejony partytury, w miejsca, z którymi sopranistki nie mają większego problemu, Beth Gibbons po prostu nie daje rady. W niektórych momentach – jak kulminacja drugiej części – słucha się tego z trudem”, relacjonuje Paluch.
Rozumiem to wszystko, rozumiem ideę. Wiem, czego chcieli Berkowicz z Merczyńskim, wiem, że Paluch pisze raczej do nieobytych z (nawet tak popularną) klasyką. Nie chce pewnie, żeby wzięli za coś wspaniałego wykonanie, którego sława przewyższa jakość. Jest w końcu tyle świetnych rzeczy, które takiej promocji nie mają. Z kolei ludzie od muzyki poważnej dają taryfę ulgową „debiutującej” wokalistce, patrzą na nią przez palce, jakby czekali, kiedy do sal koncertowych wrócą „prawdziwi” śpiewacy. Okazuje się, że te dwa światy nie przenikają się aż tak dobrze, jak ktoś chciałby sobie to wyobrażać.
A co ja? Powiedziałbym, że Gibbons bierze sobie te pieśni: że wkłada w nie swoją kruchość, melancholię i smutek, a raczej zanurza, topi Góreckiego w swoich uczuciach. A to nie są tylko te trzy najprostsze rzeczy, o których wspomniałem, ale też sprawy cięższe i nie tak łatwo przetwarzalne na oryginalne wykonanie, czyli choćby strach śpiewania w Teatrze Wielkim, respekt przez Pendereckim i NOSPR-em, który jest fajny jak Gibbons, ale znacznie bieglejszy w swojej robocie. Gibbons ma pewnie poczucie bycia ciałem obcym w świecie klasyki, a do tego świadomość swoich braków technicznych.
Ona to wszystko wie, wiedziała, że to jej będzie towarzyszyć, że się z tego nie otrząśnie, a jednak stwierdziła, że coś nowego może tutaj powiedzieć. A ja lubię nieidealność, zwłaszcza w teatrach i operach tego świata, zwłaszcza w połączeniu z nakręcaniem atmosfery, z ministrami i prezesami, sukniami i muchami. Łapię się na szukaniu plusów, bo czuję tutaj to nowe, Gibbonsowe, nawet jeśli do tego nagrania nie wrócę już więcej niż raz. A może wrócę? To przecież taki uniwersalny utwór.