Angielskiemu producentowi dobrze zrobiło kalifornijskie powietrze. Sohn poprawił osiągnięcia z pierwszej płyty, nie chowa już pięknych melodii pod nawałem elektroniki i pokazuje, jak dobrze śpiewa. I wciąż lubi solidny bas.
Po wysoko ocenianym debiucie sprzed dwóch lat kompozytor, wokalista i producent Sohn nie mógł zebrać myśli. Życie za bardzo mu przyspieszyło, pisał piosenki dla Rihanny, robił remiksy dla The Weeknd i innych gwiazd popu. W celu lekkiego przystopowania i nagrania Sohn, czyli miły młody Anglik Christopher Taylor, przeniósł się z Wiednia do Los Angeles.
Tam ośmielił się wreszcie te najlepsze utwory zostawić dla siebie, samemu je zaśpiewać. Ten chłopak z ery „po dubstepie”, muzycznie sąsiad Jamesa Blake’a i Jamiego Woona, podobnie jak oni lubi gruby bas i syntezatory, lubi jak Blake zaśpiewać wysokim, chłopięcym głosem człowieka bezbronnego. W porównaniu z wcześniejszymi nagraniami Sohn na „Rennen” więcej jest soulu, mniej plastiku, a technologii – wciąż tyle samo. Tyle że lepiej wykorzystanej.
W tytułowej piosence rytm wyznacza fortepian, a Sohn ściga się ze sobą samym dzięki dodatkowej ścieżce głosu – utrzymana w szybkim tempie ballada, rozmowa ze stylistyką Radiohead? Singiel „Signal” jest paskudnie chłodny, ale poprowadzony obłędnym, powolnym rytmem od początkowej skargi: „Let me know/ That you’ll be waiting ever for me”, do masywnego finału z kolejnym apelem: „Let me be the man I wanted to be”.
To jednak tylko wprawka, lekka rzecz. W pierwszym utworze „Hard Liquor”, Sohn zaczyna słowami: „My baby don’t turn around/ leaves hearts scattered on the ground”, jakby kontynuował „My Baby Just Cares For Me” Eddiego Cantora. Cantor śpiewał o miłości i tańczył przemalowany na czarno, Sohn na czarno maluje swoją muzykę – ma ona ponury, niewolniczy klimat, opowiada o kochance lubującej się w ciężkich alkoholach. Buduje się z ciężkiego bluesa, by przyspieszyć, obrosnąć w tępy bas, cykające hi-haty, ulubione przez Sohna sample wokalne – i stać się podniosłym hymnem w stylu tria Algiers.
Nie tylko ten utwór przekonuje, że Sohn nie jest takim płaczkiem, jak wydawało się po pierwszej płycie. W „Dead Wrong” jest wspaniały moment, gdy prosty rytm, jakieś klikanie, strzelanie palcami, dostaje obszerną ramę z syntezatora – wysoki i suchy dźwięk w niskim i buczącym. Syntezator też zaczyna skromnie, malowniczo, lekko obok rytmu, by dostać do pary natarczywe i ziarniste brzmienie. Sohn wspaniale śpiewa w chórku z samym sobą, niczym świeżo objawiony potomek Petera Gabriela.
Na poprzedniej płycie Sohna momentami za mocno wciągnęło tworzenie muzyki z komputera. Teraz, dzięki skromniejszej produkcji, udowodnił, jak piękne, nieoczywiste melodie pisze, jak sprawnie posługuje się harmonią. „Rennen” to niezupełnie moja bajka, ale na cześć Sohna jestem gotów wydać komendę: czapki z głów!
Tekst ukazał się 18/1/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji