To już druga płyta Tonga Boys wydana w polskiej firmie 1000Hz, która prezentuje nagrania niezależnych muzyków z Afryki. Zespół proponuje coś między muzyką tradycyjną ludu Tonga a współczesnym klubowym popem.
Granym akustycznie, bo kwintet działa na skraju ubóstwa, w niezeelektryfikowanym mieście Mzuzu w Malawi, gdzie nagrań dokonał warszawski producent Piotr Tang.
Afrykanie do wybijania rytmu używają bębnów, ale też będących pod ręką przedmiotów, jak wiadra, puszki i łopaty. Melodię dają unoszące się bad tym głosy frontmana grupy Petera Kaundy, Alberta Mandy i reszty muzyków. Zażyczyli sobie oni, żeby Tang dodał więcej instrumentów do ich piosenek. Tang dołożył więc elektroniki, podobnie jak zaproszeni przez niego producenci muzyczni i kuratorzy Czarny Latawiec oraz Wojtek Kucharczyk.
Nie wiedziałem, jak się do tej płyty zabrać. Mimo całej globalizacji bardziej znajomo dla mnie brzmiały syntezatory niż to, co robili afrykańscy chłopcy wychowani na podwórkach i światowych hitach. Zrozumiałem w końcu, że muzyka Tonga Boys nawet na najwcześniejszym etapie – jeszcze będąc w ich głowach – daleka jest od lokalnego folkloru, a z niewielkimi, ale wyrazistymi ingerencjami naszych rodaków oderwała się od granic państwowych terytoriów. Mogę się z nią połączyć w kosmosie uczuć.
Nie rozumiem słów, ale wydawca informuje, że Tonga Boys śpiewają o zetknięciu się z obcym, wędrówce – zarobkowej i związanej z turystami z zewnątrz, trudnym życiu i rozłące z bliskimi. Ich surowa i sucha płyta polega nie tylko na hipnotycznym transie, ma też wymiar uliczny: pełna śpiewu, rapu, gadania i refrenowych chórków, tańca, którego nigdy nie widziałem. Słucham jej trochę jak Grzesiuka, który wybrał bardzo konkretną konwencję, ale dowolne uczucia czy tęsknoty i tak brzmiały w niej uniwersalnie.
Tekst ukazał się 9/11/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji