30 lat i 2 dni temu wyszła pierwszy raz „Wyborcza”. W ’89 roku kończyłem pierwszą klasę podstawówki nr 326 i oczywiście nie miałem pojęcia, że w „Wyborczej” przepracuję prawie pół życia, że poznam ludzi, którzy tę gazetę stworzyli, a wreszcie że pod wpływem ich i jej stanę się osobą, którą jestem dzisiaj. Takie rzeczy się dzieją, czytasz coś dzień w dzień i to ci mebluje głowę.
W połowie 2002 roku jeszcze nie wiedziałem, że tak to się może skończyć. Polska była wtedy poza Unią, ciężko było o pracę, nikt z moich przyjaciół jej nie miał, a moja matka nalegała, żebym zaczął na siebie zarabiać i tak dalej. Postanowiłem sprawdzić, jak działa gazeta. Zainteresowało mnie to na zajęciach z kultury języka, które miałem na drugim roku ukrainistyki – w środy o 8.30 rano na Szturmowej. Moja wykładowczyni Katarzyna Mosiołek-Kłosińska przynosiła masę złych tekstów z „Wyborczej”, same błędy, a poprawianie ich sprawiało mi przyjemność i okazałem się w tym dobry (błędy w „Wyborczej” śledziła i śledzi niestrudzenie Teresa Kruszona, jak było w 1989, w 2019 i na wiek wieków). Wprawdzie w czerwcu doktor Kłosińska kazała mi powtórzyć część egzaminu dotyczącą poprawnego mówienia („ma pan akcent warszawski”), ale nie zrezygnowałem z ciągnięcia jej za język w sprawie tej całej „Wyborczej”. Praca tam nie mogła przecież mieć nic wspólnego z mówieniem. Od paru miesięcy miałem telefon komórkowy, wziąłem więc numer pani doktor, w wakacje zadzwoniłem raz i drugi. Po paru miesiącach znalazło się miejsce dla stażysty w korekcie, Agata Nastula zrobiła mi egzamin tam, gdzie dzisiaj jest Gazeta Cafe, przyszedłem jeszcze raz i drugi się podszkolić, a za trzecim razem, na początku grudnia, obcykałem już dyżur od 16 do 24. Było fajnie, bo mogłem za darmo wrócić na Jelonki taksówką.
W okolicach świąt i Nowego Roku znalazło się więcej dyżurów, a zaraz później odebrałem w kasie (tam gdzie dostawało się zwrot za taksówkę) kopertę z moją pierwszą wypłatą, 550 złotych z czymś. Wkrótce ojciec założył mi konto internetowe, wtedy to była wielka nowość. Za to między świętami a sylwestrem zaczęła się afera Rywina, więc wszyscy w „Wyborczej” mieli dużo pracy. Gazeta drukowała stenogramy z obrad komisji i ich omówienia. Czytałem w dzień teksty, które miały się ukazać dnia następnego, wieczorem wracałem do dnia dzisiejszego i oglądałem komisję w telewizji, przeglądając przy tym poranną gazetę z omówieniem obrad z dnia poprzedniego. Dni zaczynały się zachodzić na siebie, żyłem w trzech planach naraz. Tak miało zostać na bardzo długo.
Po niecałych dwóch latach w korekcie dostałem etat – 2300 brutto. Szybko zacząłem w różnych sytuacjach zastępować Tereskę w newsroomie, gdzie od 15 do 1 w nocy (w weekendy od 12 w południe do 1) zawsze siedziała korektorka pierwszych dwóch stron „Wyborczej”. Tam było głośniej i bardziej stresująco niż w korekcie; dziwne, ale podobało mi się to. Moją pierwszą jedynkę robiłem w niedzielę, poniedziałkowy nakład na niej wydrukowany wynosił 1,1 miliona egzemplarzy, a ja nie sprawdziłem rzeczy, którą zawsze wcześniej i później sprawdzałem, dzięki czemu na pierwszej stronie szef ukraińskiego (oczywiście) MSZ został szefem MSW, bądź odwrotnie. Przy tamtym biurku, w tej tak zwanej jedynce, zdarzała mi się często praca z Heleną Łuczywo, największym postrachem redakcji i zarazem wielką zwolenniczką korekty. Od Heleny (w „Wyborczej” wszyscy byli i są ze sobą po imieniu) nauczyłem się, że parę dobrych bitew na początek buduje trwałe zaufanie między ludźmi.
Pisanie, które od kilkunastu lat jest moim ulubionym zajęciem, nie było mi wtedy w głowie. Doszedłem do tego stopniowo. Miałem blog, notowałem jakieś rzeczy dla siebie, aż w 2007 czy 2008 Paweł Dunin-Wąsowicz dał mi jakąś płytę i książkę, żebym napisał o nich dla „Lampy”. Trochę później Krzysztof Varga zatrzymał się przy tym czasami moim biurku w newsroomie „Wyborczej” i powiedział, że fajny tekst napisałem o płycie Much. Znów trochę czasu minęło, jednego dnia w październiku wychodziłem o osiemnastej z wygodnego, najwcześniejszego w tamtych czasach dyżuru, żeby wsiąść na rower i zdążyć na występ niejakiego Szadrina w Konkursie Chopinowskim. Przy rowerze, który przypinałem wtedy koło windy na trzecim piętrze, spotkałem Łukasza Grzymisławskiego (tuż obok odbierało się pokreślone kolumny z korekty) i zasugerowałem mu, żeby pooglądał trochę Konkurs Chopinowski, bo to jest ekstra, dają wszystko w telewizji w niezłej jakości dźwięku. Musieliśmy się znać z newsroomu. Powiedział: „napisz to”. Pojechałem, obejrzałem i napisałem mój pierwszy tekst do „Wyborczej”. Łukasz chyba wyciął mi scenę z „Dnia świra”, od której z dumą zacząłem. Jak tekst się ukazał, dostałem mejla od czytelnika: gratulował, twierdził, że czekał na coś takiego. Byłem zszokowany pochwałami, do dziś trudno mi w nie uwierzyć. Pomyślałem wtedy, że to pisanie to może coś dla mnie.
Prawdopodobnie pracowałem już wtedy w sekretariacie u Grażyny Żabińskiej. Za jakieś dwa miesiące przyszedł Paweł Goźliński i powiedział, że chce mnie wziąć do kultury, żebym pomógł im z internetem. A może to Grażyna poszła do Pawła, bo stwierdziła, że do jego działu pasowałbym najlepiej. Ona się dziś nie przyzna, on pewnie nie pamięta. Później poszło szybko. Cały czas wrzucałem teksty z kultury do internetu i słuchałem, jak Paweł z Łukaszem mówili zza pleców „tu przesuń to”, ale szybko zaczęli się upominać, żebym sam też pisał. Robert Sankowski zgodził się, czy nawet sam zaproponował, żebym wziął od niego połowę miejsca, które miał w „Dużym Formacie” na cztery króciutkie recenzje płyt. Zostałem, chcąc nie chcąc, dziennikarzem działu kultury. Kolegą Tadka Sobolewskiego, Asi Derkaczew, Doroty Jareckiej, Pawła Felisa, Romka Pawłowskiego... A później Agnieszki Kowalskiej, Witka Mrozka, Natalii Szostak – Osób, które Widuję poza Pracą.
Mój licznik w „Wyborczej” zatrzymał się na 16 latach i 1 miesiącu, pracuję już gdzie indziej, ale spędziłem tu najcenniejsze lata mojego życia i nie żałuję tego. Chciałbym, żeby świadomość, że „Wyborcza” gdzieś tam sobie jest, towarzyszyła mi jak najdłużej. Znam ją dobrze, bo zdarzyły mi się teksty dla działu krajowego, zagranicznego, gospodarczego, dla sportu, opinii, na dwójkę, nawet jakieś pisane nocą notki na jedynkę (bo teksty chyba nie?), rzeczy do dodatku stołecznego, krakowskiego, do „Co Jest Grane”, „Wysokich Obcasów”, „Ale Historii”... Trudno wszystko spamiętać. A najważniejsze, że nadal jest tam sporo bliskich mi ludzi, którym życzę, żeby mieli dość energii i cierpliwości, by tę wciąż zmieniającą się „Wyborczą” zmieniać na lepsze. Jest tego warta. Oni są tego warci tym bardziej.
To zdjęcie zrobił mi mój kumpel Maciek Jaźwiecki, 14 marca 2013, w przejściu między korektą a newsroomem.
Świetnie napisane. Trochę się wzruszyłam. Ścisk!