„Legenda” Armii z 1991 r. nagrana na nowo w 2017. Warto przypomnieć ten znaczący w historii polskiej muzyki album bez względu na to, jak udana jest nowa interpretacja.
Zawsze jest wątpliwość: robić nowe podejście do czegoś uznawanego za doskonałe czy nie tykać świętości? A jeśli reinterpretować, to radykalnie czy z szacunkiem? Tomasz Budzyński i Michał Jacaszek byli w podwójnie trudnej sytuacji, bo Budzyński jest dziś liderem Armii i jej dziedzicem, ostatnim z tamtego składu.
Ostatnio współpracował z Jacaszkiem w projekcie Rimbaud, gdzie towarzyszył im Mikołaj Trzaska. Tamten ciężki, momentami industrialny album zebrał niezłe recenzje. Jak będzie z przefasonowaną „Legendą”, na której okładce nie ma nawet nazwisk artystów?
O powstaniu „Legendy” do dziś krążą, hm, legendy. Album nagrano w 1990 r., gdy grupa muzyków Armii, ich przyjaciele i rodziny mieszkali na wsi, w mazurskim Stanclewie. Nie tylko same kompozycje, ale nawet nagrania powstawały na łonie natury, na płycie słychać wiatr i śpiew ptaków. Do gotowej muzyki Budzyński napisał teksty, które budzą podziw i dzisiaj.
Mocno inspirował się chrześcijańskim gnostycyzmem. Tamtą płytę zaczynał w huku gitar słowami: „Ojciec, Syn i Duch/ zamknięci na klucz/ a okna i drzwi/ z ciała i krwi” („Kochaj mnie”). I kontynuował: „Gdy serce płonie przez wszystkie dni/ buduję dom, gdzie zamieszkasz i ty/ Światło, świeć” („Przebłysk 5”). Śpiewał: „Nie jestem stąd/ tu mnie wrzucono/ pewnego dnia/ by żywcem jeść/ by pić moją krew” („To moja zemsta”).
Również on – tytułujący się wtedy Tom Bombadil, za bohaterem Tolkiena – wybrał na okładkę grafikę ze śniącym Don Kichotem. Na koncertach występował ubrany na biało, w czapce z rogami. To zabawne, że piosenki sprzed jego nawrócenia zostały teraz nagrane z okazji 1050. rocznicy chrztu Polski.
Nie ma wątpliwości, że „Legenda” jest najdonioślejszym osiągnięciem Armii. Grupa pracowała wtedy w najsilniejszym składzie. Gitarzysty Roberta Brylewskiego nie ma w zespole od niemal ćwierć wieku, nie żyje inny współzałożyciel grupy Sławomir Gołaszewski – bodaj najbardziej uduchowieni członkowie Armii, zmarł też wyśmienity perkusista Piotr Żyżelewicz znany z Voo Voo.
Basista Dariusz Malejonek wkrótce po nagraniu „Legendy” oddalił się do własnych zespołów Houk i Maleo Reggae Rockers, produkował cykl albumów „Panny wyklęte”, dziś mocno angażuje się w pomoc ofiarom wojny w Syrii. Najdłużej – do 2009 r. – ostał się w zespole Budzyńskiego znany z Kultu waltornista Krzysztof Banasik.
Jacaszek dobrał się do „Legendy” rok temu na specjalnym koncercie w Jarocinie. Nocą, w ruinach kościoła św. Ducha, zagrali z nim wtedy muzycy współczesnej Armii.
***
Teraz już tylko z Budzyńskim Jacaszek kompletnie zmienił „Legendę”. Z punkowej płyty pełnej głośnych gitar zostały szkielety. Hołdem dla zmarłego w 2015 r. Gołaszewskiego jest np. melodia w „Legendzie” oryginalnie grana przez niego na klarnecie, ale reszta muzyki bardzo się zmieniła. Teraz zza czarnej chmury syntezatorów wyłania się bliskowschodni podkład, chrzęszczą dzwonki, tamburyn, słychać cierpliwe uderzenia w bębny.
Gdzie indziej – np. w „Gdzie ja tam będziesz ty” – wyeksponowano najprostsze, pojedyncze dźwięki czy arpeggia. Dominują jednak ciemne i zimne, ostentacyjnie syntetyczne podkłady, teraz liczy się mroczny nastrój. Jakby pełna werwy, intensywna muzyka Armii została wywrócona na lewą stronę. Nawet śpiew Budzyńskiego często nawiązuje do wschodnich skal.
Trochę szkoda. Kiedy wokalista podąża tropem starej płyty po melodii „Opowieści zimowej”, ciarki idą po plecach. Jednak Jacaszek konsekwentnie odrywa materiał od pierwotnych brzmień: żywe zastępuje maszyną, jasne ciemnym, szybkie powolnym.
Materiał zmienił się więc radykalnie. To chyba jedyny sposób na dobranie się do oryginalnej „Legendy”, nie gwarantuje on jednak przewyższenia poziomu tamtej, znakomitej płyty. Po przesłuchaniu dzieła Jacaszka i Budzyńskiego zostaje we mnie głównie nastrój, ciemność, patos. Dzięki temu wiem już, co pokochałem w płycie Armii: energię i piosenki.
Tekst ukazał się 3/10/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji