Dante, Miłosz, Pawlikowska-Jasnorzewska, Linklater, wreszcie Malikowska i Brożek – mijają epoki, a temat wciąż gorący. I chyba coraz trudniejszy. Singiel „Nasza miłość” miesiąc temu obiecał mi ekscytujący, wielki album. A tu nie taka prosta sprawa.
„Nasza miłość” trwa tylko pół godziny, jej twórcy wydają się supersympatyczni, a pomysł na album wprost opowiadający o związku (na własną relację artyści wymyślili nazwę „rozwiązek”) sporo obiecuje. Najpierw zakochanie i marzenia, później seks i zasypianie razem, wszystko idealne – każdy dzień podobny, ale każdy fascynuje, jakby znużenie nie istniało. Kto tego nie lubi. Ważny wydaje mi się na tej płycie wątek niezależności w relacji, niespalania się w niej, bycia sobą. Przemek Gulda pisał o rewelacyjności śpiewania o seksie i o tym, że pół wieku po „Je t’aime” doczekaliśmy się na dźwięki fizycznej miłości w polskiej piosence. Kto czekał, ten czekał.
W tytułowym singlu gruby syntezator spotyka cieniutki. Niespieszne, miłosne tempo umożliwia wykrzykiwanie tytułu litera po literze, dla pewności tytuł zostaje jeszcze WYPOWIEDZIANY, masakra, ale jakimś takim żartobliwym tonem, więc to uchodzi, jakby cały utwór zdołał przemknąć się tuż przed zastrzaśnięciem okienka. To jest nawet sympatyczne. Słowa są bardzo poetyckie, balansują przez chwilę na granicy i szybko spadają w przepaść grafomanii, ale ten jeden raz można przymknąć oko na to, co odbiega od ideału, można uwierzyć w „Naszą miłość”. Przecież o tym jest ta płyta: fajnie czuć się idealnym, szczęśliwym, mieć supermoce, to o tym, że i want to believe.
Szybko jednak okazuje się, że lirycznie płyta zmierza donikąd. Przestaję rozumieć, po co tego słucham. Trochę inaczej może, te teksty zmierzają do wewnątrz, są jakby potrzebne tylko autorom, tylko dla nich ważne: „Wybucham orgazmem wolności/ jestem gangsterką mądrości/ wiem, co czuję/ wiem, co czujesz”. Drażnienie jest OK, ale to drażnienie niczego nie otwiera. Oznaki świeżości ma chyba tylko „Techno las” – o przesycie internetem, truciu organizmu i przebodźcowaniu – ale i ten tekst nuży, bo jest dosłowny in a bad way.
Prosta formuła pisania nie jest w stanie uciągnąć płyty poruszającej, hmm, wszechobecny w popkulturze temat. Myślę, że dobre teksty załatwiłyby sprawę, ale skoro nie załatwiają, to jak na dłoni widać też inne problemy. Brożek gra jak Brożek i śpiewa jak Brożek, cały czas, bez momentu wytchnienia jest taki jak zawsze wcześniej. Lubię go, ale muszę być uczciwy. Malikowska, na co dzień aktorka, najczęściej szepcze i wzdycha, prawie nie śpiewa. Oba głosy są okejka, ale oboje twórców ma niewielki zakres ekspresji. Szukam przyczyny tego minimalizmu, tej niechęci do przeskoczenia samych siebie, i znajduję w tytułowej piosence słowa: „Nie muszę zmieniać się/ nie musisz zmieniać się”, one są o tym, jakie to fantastyczne móc się nie zmieniać. Czy ja wiem, akurat przy tworzeniu czegokolwiek takiej postawy moim zdaniem należałoby się wystrzegać.
Idę po płytę Żółtych Kalendarzy, tam jest mój stary dobry Brożek. Jeszcze niezmieniony, hehe.