Chcą być klasykami rocka. Ich brzmienie „rozszerza się”, rośnie wraz z popularnością zespołu, a „Near To The Wild Heart Of Life” wydaje się zestawem utworów przygotowanych na letnie festiwale.
Parę, paręnaście lat temu zrobiła się na świecie moda na duety gitara – perkusja lub bas – perkusja, grające zwyczajne rockowe piosenki, z wokalem i tekstem, tyle że mocno i głośno. Nieliczne z nich dorównały The White Stripes czy wbijającemu w ziemię, a przy tym świetnie brzmiącemu polskiemu Woody Alien.
Działający od 2006 r. Japandroids mają charakterystyczne dla grup z Kanady „szerokie” brzmienie (specjalizują się w nim duże składy, jak Arcade Fire czy Broken Social Scene), ale też potrafią mocno przywalić. Przez trzy lata nie było wiadomo, co się z nimi dzieje: nie koncertowali, nie odzywali się do fanów za pośrednictwem internetu. W końcu wrócili pół roku temu.
Na nowej, trzeciej płycie jest im zaskakująco wesoło, stępili ostrze – a kiedyś muzykę Japandroids nazywano nawet pół rockową, pół punkową. Teraz na szeroką skalę wprowadzili do swojej muzyki sentymentalną nutę, a długo powtarzane sekwencje akordów dają poczucie obcowania ze ścieżką dźwiękową do pokazu slajdów z dzieciństwa w Vancouver. Ich sympatia do rockmanów w rodzaju Springsteena jest wyraźna, piszą przyjemne piosenki, w sam raz na rockowe wakacje.
W starannie produkcji dzielnie pompujące bębny Davida Prowse’a brzmią świetnie, a obok przetworzonej elektrycznej gitary Briana Kinga, zapamiętale rzężącej, jest dużo partii akustycznych. Na „Near To The Wild Heart Of Life” można nawet znaleźć ślady country czy poprockowych utworów nadawanych przez radiostacje na falach AM w latach 70. czy 80.
W środku gładkiego „Midnight To Morning” partia werbla poprzedza podkręcenie tempa i serię gitarowych strzałów w molowej tonacji, kończy się jednak mało oryginalnym refrenem („back home to you”). W „North East South West” dochodzi nawet do epatowania stadionowymi zaśpiewami typu „O‑o-o! O‑o-o!”.
Najdalej jednak od schematu hałaśliwego duetu odchodzą utwory z samego środka płyty: powolny „I’m Sorry (For Not Finding You Sooner)”, gdzie oprócz zniekształconego wokalu słychać pętlę skatowanej efektami gitary, bas i podbite wielkim pogłosem bębny, oraz następujący po nim „Arc Of Bar”.
Tu z kolei obok bujającej, perkusji mamy do czynienia z luzackimi, nietłumionymi akordami gitarami, klawiszami, dziwnym samplem a la „Baker Street” Gerry’ego Rafferty’ego i wracającymi co rusz chórkami „Yeeeah! Yeeeah!”. Muzycy chcą, żeby muzyka niosła słuchacza swoją energią, bawiła, zaskakiwała prostotą, może wygłupem. Jak na koncertach.
Trwający siedem i pół minuty „Arc Of Bar” jest śpiewany z niedbałą, „gadaną” manierą a la Bob Dylan. Z tym niespiesznym, równym tempem utwór może stać się hymnem letnich festiwali. Zresztą każda z tych przebojowych, ubranych w stare rockowe patenty piosenek brzmi jak reklama festiwalego życia. Te dobrze znane zmiany akordów, przećwiczone przez milion zespołów tempa... Nowa płyta Japandroids zapewnia rozrywkę na dobrym poziomie, ale wygląda na to, że ten materiał powstał z myślą o koncertach i to tam najlepiej smakuje.
Tekst ukazał się 30/1/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji