Były gitarzysta jednej z najlepszych grup lat 80. solową karierę zaczął dopiero w 2013 r., a „Call The Comet” to trzeci jego autorski album i najlepszy.
Najwięcej radości wciąż daje artyście robienie piosenek w stylu gitarowego rocka, a skoro był twórcą niemal całego repertuaru The Smiths (którzy się rozpadli, gdy miał 23 lata), to nie dziwota, że na „Call The Comet” co rusz można wpaść na znajome dźwięki.
Np. w „The Tracers” słychać bębny i klawisze podobne do tych, jakich Marr używał w „Queen Is Dead”, a chyba najbardziej przebojowe na płycie „Hi Hello” ma wszytą sekwencję akordów z „There is A Light That Never Goes Out” – celny cytat. Rozpędzone „Day In Day Out” jest pokazem techniki Marra, zarówno jeśli chodzi o instrument gitarę akustyczną, jak i elektryczną, a nastrój wspomnianego przed chwilą przeboju Smithsów przywołują tu również proste, wysokie dźwięki klawiszy.
Przez lata brzmienie Marra wyewoluowało w cięższe rejony niż te znane z lat 80., podszkolił się też jako wokalista, no i – najkrócej mówiąc – nagrywa dziś lepsze płyty niż jego były kolega. Morrissey, wokalista The Smiths, dawno zagubił się w dziwacznych zachowaniach i wypowiedziach (ostatnio np. o tym, że Hitler był lewakiem czy że wszyscy producenci mięsa hahal mają powiązania z ISIS).
Marr ma świadomość, że koniec końców najważniejsza jest muzyka, i spokojnie wyciąga z gitary lepsze rzeczy niż Morrissey z coraz słabszego gardła. Ma szerokie horyzonty: występował z Modest Mouse i z Hansem Zimmerem, ale urodził się po to, by samemu być dyrektorem artystycznym. A o tym, że ma jeszcze sporo do powiedzenia, przekonuje niniejsza, zaskakująco dobra i prawdziwie brytyjska płyta.
Tekst ukazał się 13/7/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji