Na nowej płycie „Damn” Kendrick Lamar pokazuje, że jest dobrym opowiadaczem historii i że jak nikt panuje nad formą. To, czy ta forma jest odkrywcza, to odrębna kwestia.
Za „Damn” Kendrick Lamar zbiera oceny entuzjastyczne. 29-latka z kalifornijskiego Compton chwalą poważne gazety dla mieszczan, modne magazyny dla dzieci mieszczan i portale dla zbzikowanych na punkcie muzyki. Precyzyjnie to najwyżej oceniana płyta 2017 roku.
Najciekawszy na „Damn” jest występ irlandzkich gwiazd popu – grupy U2. W utworze „Xxx” wokalista Bono gwiazduje w refrenie, który zaczyna skromnie słowami „This country...”. Zaproszenie na hiphopową płytę faceta z ambicjami sięgającymi pokojowej Nagrody Nobla budzi jakiś rodzaj respektu. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że U2 jest znane młodym słuchaczom głównie dlatego, że pewnego dnia obudzili się oni z nową płytą zespołu w swoich iPhone’ach. Dostała się ona tam za darmo i bez ostrzeżenia, w dniu premiery, a pytaniem bodaj najczęściej zadawanym tego dnia w wyszukiwarce Google’a było „jak pozbyć się płyty U2 z telefonu”.
Dlatego refren Bono uważam za przejaw charytatywnej działalności Kendricka Lamara, który w wielu miejscach na płycie dowodzi, jak pilnie studiuje Biblię. Podkłady na „Damn” nie są może tak bujające jak na „Untitled Unmastered” ani tak różnorodne jak na klasycznym „To Pimp A Butterfly”, ale do tekstów pasują idealnie. Nawet do „Loyalty” o miłości i wierności, który autor płyty śpiewa z Rihanną, bodaj największą gwiazdą r’n’b. Z całego „Damn” wyróżniają się dwie osobiste opowieści schowane pod koniec płyty.
Najdłuższy na „Damn” utwór „Fear” budzi skojarzenia z oscarowym filmem „Moonlight”. Bohater piosenki najpierw ogląda świat z perspektywy siedmioletniego dziecka, dla którego tym światem jest ojciec czy opiekun sprawiający wrażenie, że wszelkie jego nakazy i zakazy zmierzają do „dostajesz lanie”. Później na scenę wchodzi 17-latek rozważający dziesiątki sposobów na śmierć – nie samobójczą, ale przypadkową. Strach 27-latka krąży zaś wokół statusu artysty. „Moim największym lękiem było to, że będę oceniany”, powiada Kendrick, a później dokłada: „zastanawiam się, czy żyję mimo strachu, czy żyję mimo rapu”. Brzmi bardzo szczerze.
Równie intrygująca jest historia z utworu „Duckworth” (to nazwisko Kendricka). Raper opowiada o pewnym spotkaniu, w którym w 1984 r. uczestniczyli osiedlowy łobuziak oraz uczciwy chłopak zarabiający przy kasie w KFC. Pierwszy mimo bojowych zamiarów nie obrabował baru i nie zabił drugiego, nie dostał więc dożywocia; drugi ocalił życie, nie osierocił więc syna, a otoczony opieką syn nie skończył z kulą w głowie na ulicy. Pracownikiem KFC był ojciec Kendricka, a niedoszłym mordercą Top Dawg, dzisiejszy wydawca rapera. Lamar przedstawia to zdarzenie bardziej finezyjnie, warto posłuchać.
Do tego na „Damn” mamy jeszcze gościa w postaci wokalistki Zacari, a także mniej widocznych producentów, jak James Blake, Alchemist, Steve Lacy, czy muzyków, jak saksofonista Kamasi Washington i zespół BadBadNotGood. Mimo armii współpracowników „Damn” okazuje się jednak znacznie bardziej autorskim dziełem niż pstrokate „To Pimp A Butterfly” i nie tak odkrywczym. Szkoda też, że Kendrick, będący zawsze za naturalnością i prawdziwością – cokolwiek ona może dziś znaczyć – często ucieka się do używania autotune’a. Wykorzystanie kilka razy dźwięku cofanej taśmy to też tani chwyt.
Nowy album budują zatem teksty, zawierające zresztą łączniki między poszczególnymi utworami. Kendrick nie odcina się od tematów politycznych i społecznych, ale wszystko dzieje się w ramach jego własnych niepokojów, przemyśleń i przeżyć. Nawet gdy posługuje się najnowszym przydomkiem Kung Fu Kenny i nawet gdy rzuca nazwiska Trumpa i Obamy.
Tytuł „Yah” ma odnosić się do imienia Jahwe, a w „Feel” artysta skarży się, że „nikt się za niego nie modli”, ale też opowiada o rodzinie i córeczce. W „Pride” stwierdza, że „idealny świat nigdy nie jest idealny, tylko pełen kłamstw/ obietnice są łamane i rośnie resentyment/ rasowe bariery czynią nas gorszymi”.
W Wielką Niedzielę, zaraz po premierze „Damn”, Kendrick Lamar był gwiazdą modnego festiwalu Coachella w kalifornijskim Indio, gdzie co roku zaczyna się sezon muzycznych imprez na wolnym powietrzu. Między utworami Kendrick wyświetlał film „The Damn Legend of Kung Fu Kenny”, którego głównym bohaterem było właśnie owo alter ego rapera. „Lust” Kendrick wyrapował z podświetlonej klatki w środku tłumu, w czasie „Pride” wisiał nad sceną, a w trakcie „DNA” na scenie popisywał się ninja. Na koncercie świetnie ponoć sprawdził się ostry singiel „Humble”, w którym raper powtarza „be humble, sit down” (bądź skromny, siadaj).
On sam już nigdy nie usłyszy: siadaj.
Fragment tekstu, który ukazał się 21/4/17 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji