Varga w formie. Ironiczny i melancholijny jak dawniej, ale bardzo zmysłowy, i to nie tylko gdy rzecz dotyczy gulaszu, wina i papryki. „Sonnenberg” kojarzy mi się z trochę zapomnianą „Karoliną” i z najbliższymi kolegami pisarza.
Zazwyczaj wolałem książki Krzysztofa Vargi od jego felietonów, a powieści od esejów o Węgrzech. „Sonnenberg” jakoś tam łączy oba te rodzaje książek: działalność powieściopisarską rozpoczętą utworem „Chłopaki nie płaczą” (1996; wcześniej jeszcze były opowiadania) i eseistyczno-madziarską, która otworzyła się dość niedawno „Gulaszem z turula” (2008). No bo „Sonnenberg” dzieje się w Budapeszcie i jest powieścią. Główny bohater i całe jego nieliczne otoczenie są Węgrami. Książka jest melancholijna, ale też pełna pasji i humoru typowych dla Vargi publicysty.
Z zaskoczeniem stwierdzam, że ta książka podoba mi się najbardziej. Varga powieści pisze w niepowtarzalny sposób. Zawsze mówi się: ale mało akcji. Nic się nie dzieje. Najeżdżają na siebie kolejne dygresje, ze strony na stronę Varga przeskakuje po różnych wątkach, tak jak z jednego brzegu Dunaju na drugi brzeg przejeżdżają tramwaje i autobusy, którym porusza się główny bohater „Sonnenberg”, Andras, czasem w towarzystwie. Żałość, nieszczęsność, nieprzebolenie.
Ta autobusowo-tramwajowa numerologia i metrzana kolorologia, namechecking placów, alej, bulwarów i ulic przypomina mi warszawską pasję Pawła Dunin-Wąsowicza do komunikacji miejskiej, do warszawskich map i śledzenia błędów w literaturze pięknej. Varga, jego dobry kolega, jakby rzucał Duninowi wyzwanie: sprawdź mnie, wychyl się z Warszawy i spróbuj udowodnić, że pomyliłem którąś trasę, że przypisałem jakiejś ulicy niewłaściwą linię. Gdy KV pisze, że „wkuwanie na pamięć wyników oficjalnych spotkań reprezentacji piłkarskiej było dla Attili szczepionką przeciw śmierci spowodowanej rozpaczą”, to też przed oczami mam twarz PDW. Zresztą nie tylko tam, bo i w kontekście miasta odrzucającego XXI wiek pada hasło szczepionki. Nad książką myślałem też cały czas o Robercie Sankowskim.
Czytając „Sonnenberg”, miewałem ochotę na sprawdzenie mapy, prześledzenie nie tylko tras, ale też zweryfikowanie wyborów bohatera: on przecież co rusz powiada, że mógłby pojechać tak, ale decyduje się jednak przejść przystanek piechotą i wybrać się owak. To prosi się o prześledzenie z mapą przed oczami, a jednak książka jest tak dobra, że to weryfikowanie wyborów bohatera traci sens. Może kiedyś, może będąc na miejscu, w Budapeszcie, ale nad książką? No nie.
To miał być komplement.
Krzysztof Varga wie, do czego służy literatura. Bardzo płynnie i wiarygodnie sarka na naród węgierski, wypominana mu megalomanię, krytykuje tromtadrację narodową, słodki sen postępowców i panoszenie się fideszowców, jałowość pracy inteligencji. Znęca się nad widzami teatralnymi i literaturoznawcami. Tak jak wielu innych (ich papieżem jest Andruchowycz) Varga jest mistrzem pisania litanii. Ale też umie kreować obrazy zaskakujące i poetyckie, tym właśnie jest literatura. W rozpaczliwe miotanie się bohatera wrzuca np. błyskotliwe porównanie długości związków do terminu ważności biletów autobusowych. A szczególnie przypadła mi do serca wizja zakurzonego, brudnego Budapesztu, w którym wtem, pewnego dnia:
„Zdawałoby się, że powietrze jest czyste, świeże, może nawet zdrowe, jakby przed chwilą przywieziono je do miasta, bo jak się okazuje, w nocy miała miejsce całkowita wymiana powietrza – stare zassano specjalnymi gigantycznymi odkurzaczami i używając monstrualnych tub, wpuszczono powietrze dopiero co wyprodukowane”
Varga pisze też ze swadą, choć dość felietonowo o zjednoczonych siłach miernoty, które zyskują medialny rozgłos kosztem prawdziwych artystów zwanych, o zgrozo, nudziarzami. Groteskowy wymiar tej tyrady sprawia, że jako jej autora obstawiam raczej bohatera tego fragmentu niż autora powieści – w każdym razie jako dziennikarz działu kultury zaraz się zawstydziłem, że wprowadzam na piedestał hochsztaplerów, że dokładam się do triumfu makulatury. Wolałbym widzieć siebie jako bojownika dobrej sprawy, Wallenroda próbującego rozwalić system od środka promocją jakichś wartościowych rzeczy, tak jak to robił Marcin Wolski jako sekretarz PZPR czy inni jeszcze gieroje.
A propos starych dobrych czasów. Varga to oczywiście nostalgia i pławienie się w przeszłości. Wyliczanie różnego typu słodyczy z lat komunizmu, ich nazw, smaków, kolorów, opakowań. Młodzieżowych książek z dawnych lat. Dzielnic i blokowisk. Zwycięskich i przegranych bitew wielkich Węgrów. Perfum, zwłaszcza damskich. Knajp, dni spędzonych z kolegami nad szprycerem – w poczuciu winy, że można robić coś ważniejszego, cokolwiek sensownego.
„To są te nieodmienne koszmarne dylematy, gdy nagle zostaje trzech mężczyzn i mają przed sobą kilka możliwości, z których każda jest zła: czy się rozejść, czy zostać w tym samym miejscu, czy miejsce zmienić. W każdym razie powoli dociera do każdego z nich świadomość straconego dnia, czasu, który spłynął do pisuarów, czasu przepitego i wysikanego, drżących rąk, przez których palce przeciekły kolejne godziny życia i nagle błysk piorunu i trzask gromu uderzającego w głowę, że oto został o jeszcze jeden dzień mniej, dzień który można było poświęcić na coś pożytecznego, praktycznego (...)”
Oczywista, że poświęcić czas warto przede wszystkim na zostanie w domu i czytanie. Wiemy to, wiemy. Zwłaszcza jeśli można przeczytać tak doskonały kawałek jak niemal zamykająca książkę scena rozmowy w zoo. Bardzo mi ona przypomina mój ulubiony fragment z twórczości niesławnego Woody’ego Allena. Proszę, oto on.