Ostatnio triumfy święcą weterani z Boards Of Canada, ale jest dobry moment na kilka zdań o Mount Kimbie. Z dużym powodzeniem grali tydzień temu na Open’erze, dziś są w Tokio, a za tydzień wystąpią w Warszawie na urodzinach cyklu Music Of The Future.
Nazwa tego ostatniego pasuje do ich muzyki. Krótko przed sezonem festiwalowym Mount Kimbie wydali swój drugi album, zbiera on świetne oceny. James Blake, postdubstep? To nie takie proste.
Pochodzą z Londynu, ale mają twarze uczciwych muzyków z północy (New Order, The Fall). Kompozycje w dużej mierze budują na nagraniach terenowych, a raczej tym, co można z nich zrobić – drastycznie spowalniają nagrane dźwięki, tłumią, zaszumiają, dokładają stuki, uderzenia, rytmy. Na tak zamulonych i niedoskonałych podkładach leżą niepojące, dręczące piosenki.
Do nagrań Mount Kimbie da się ruszyć głową, oni się zmieniają, mają w garażu już nie tylko laptopy. Oprócz syntezatorów, efektów, klawiszy tych dwóch używa też własnych głosów, mają melodie i melancholię, nie tylko brzmienia. Co jakiś czas biorą do rąk bas, gitarę, na płycie zapraszają za mikrofon Kinga Krule, a na koncercie – perkusistę. Brzmi bogato? Bez przesady, Mount Kimbie dają zawsze „za mało”, pięknie się pilnują, żeby nie przesolić. Równie ciekawie jak „piosenki” wypadają instrumentalne miniatury na czele z „Fall Out”.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 12/7/13