Podróże w czasie dostępne dla każdego! Oto wreszcie ukazał się album zespołu, który na przełomie lat 80. i 90. był równie ważny jak Pixies czy Faith No More. W ogóle muzyka była wtedy ważna, artysta był ważny. Kevin Shields, lider My Bloody Valentine, należy do tamtej epoki.
Budżet „Loveless” – poprzedniej, najważniejszej płyty My Bloody Valentine – zrujnował wytwórnię Creation, ale brzmienie sprawiło, że na całym świecie powstał milion małych zespołów. Próbowały jak Irlandczycy łączyć ogromny hałas bębnów i gitar z delikatnymi, eterycznymi wokalami. Gdy shoegaze jako gatunek ucukrował się, uleżał – wrócili ojcowie założyciele. Robią to wszystko sto razy lepiej.
Lepiej niż nowe pokolenie i lepiej niż oni sami 22 lata temu. Brzmienie Shieldsa jest znane: nałożenie na siebie wielu ścieżek z partiami gitar – z przeróżnymi efektami, zniekształceniami – i nietypowy sposób grania sprawiają, że dźwięki rozjeżdżają się, nie stroją, wywołują dyskomfort. Można to porównać do oceanu, o którym czytaliśmy u Lema – niepokojącego, mieniącego się, żywego. Naśladowcy znów będą kombinować: jak on to zrobił? Inna sprawa, że na „M B V” bardziej widoczny od producenta jest kompozytor Shields. Są tu przebojowe i wyraziste melodie, jak w dającym oddech od hałasu „Is This And Yes” śpiewanym przez Bilindę Butcher. Jednak im dalej w tę płytę, tym więcej zaskoczeń, bo album kończą dwa utwory oparte na gęstej, żywiołowej perkusji. Są niepodobne do „starego” MBV (jeden wściekły, drugi wręcz drum’n’bassowy), jednak bardzo ich własne.
Płyta jest do kupienia na stronie MBV, została też w całości opublikowana w oficjalnym kanale zespołu na YouTube.
Tekst ukazał się 8/2/13 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji