Dawno przymierzałem się do napisania, że „Trwamy” to przebój doskonały. No, jest tak. A koncert 1988 i Piernikowskiego był tak dobry, że doznałem objawienia. Bo to jednego!
Pogłos jest jednym z najciekawszych koncertowych miejsc na tzw. koncertowej mapie Warszawy i najlepszym z nowych. Działający od jesieni zeszłego roku klub organizuje wkrótce koncert Terroru, później Hańba, później 19 Wiosen, a byłem jeszcze ostatnio na imprezie Z Archiwum Ćpuńskiego Bitu oraz wspólnym koncercie Witkowskiego z Turowskim.
Rozrzut stylistyczny jest więc szeroki, a w niedzielę był koncert nie do przegapienia. Mianowicie Syny rozdzielone – Piernikowski i 1988. Może najmniej pasują do tego zestawu, ale przyciągnęli wielką publiczność, pod sceną było ciasno. Lekko spóźniony na 1988 czułem, że z moim wzrostem nie powinienem się przepychać naprzód.
Jechali na ten koncert ze wschodnich Niemiec po dwóch czy trzech godzinach snu. Miałem wrażenie, że może zjadło im to wszystkie nerwy, bo czułem się z ich graniem świetnie. 1988 jest obecnie nie do zatrzymania. Bez trudu utrzymuje uwagę, nie rapując, samą muzyką. Bardzo bujająca, korzenna rzecz, w której spotykają się dub, elektronika lat 70. i 80., zakurzony jazz oraz fantastyczne dźwięki kosmosu. Nie chcę znać metody, jaką to powstaje, ale ten język rozumiem. Dziwne, bo jestem prostym człowiekiem, a język 1988 wydaje mi się złożony, stworzony dla tych, którzy doszukują się szczegółów w kolejnych przesłuchaniach płyt. Krótko mówiąc, jest to zupełnie co innego niż to, co zazwyczaj do mnie przemawia. Jednak kolejne słuchanie 1988 na żywo było znów jak objawienie – różne etapy z jego grania na koncertach układają mi się w całość.
Głowy nie dam, ale Piernikowskiego widziałem solo chyba pierwszy raz. Ktoś skarżył się, że niewiele zmieniło się w porównaniu z płytą (a ten ktoś słyszał już Piernika na żywo w tym programie). Być może, ale nie uważam, że to jest facet na jeden strzał koncertowy. Na początek poszło przesunięte z końca „Jutro będzie inaczej”, moje ulubione z nowej płyty. Później „No Fun” leciało po kolei z akcentami w postaci mocno basowego „Trwamy” – na tym polega różnica między płytą a koncertem, ten utwór słyszałem płucami – następnie „Antari M‑10”, którego potencjału przebojowego i spektakularnego dotąd nie rozumiałem, a teraz wiem, że jest ogromny. W końcu niemal pozbawione basu, suchutkie „Martwię się”, najbliższe mi tekstowo. Zupełnie inne wrażenia niż na płycie i za każdą z tych piosenek – lubię tę formę, jara mnie słowo – doniosłe przeżycia i objawienia.
Od dawna chciałem napisać coś więcej o „Trwamy”, które moim zdaniem jest totalnym hymnem bieżącego roku. Tu słowo o Robercie Sankowskim, moim koledze z pracy, od koncertów i rozmów przy piwie, który umarł w poniedziałek. W piątek był pogrzeb, dziś jest niedziela, już poniedziałek. Dni tygodnia zmieniają się jak w kalejdoskopie. Robert śledził scenę niezależną nawet bardziej pilnie niż tę mainstreamową (a przecież upierałem się, że to ja śledzę – tak czułem od początku swoje miejsce: on główny nurt, no to ja mętny; on pop, to ja dziwne; on starzy, a ja młodzi; on zagraniczne, więc ja polskie; w rzeczywistości było to znacznie bardziej skomplikowane). Pamiętam, jak upominał się u mnie o recenzje nowych rzeczy Kucharczyka, np. tego, co zrobił z Czarnym Latawcem i Turowskim. Mówił, że z naszych niezalowców to Wojtek ma największe pojęcie o robieniu hitów. Jakoś to u Roberta najbardziej się liczyło: skoro jesteś lepszy od piosenkarek i piosenkarzy, to zrób coś naprawdę mocnego, co namiesza ludziom słuchającym popu.
Wojtek zdaniem Roberta to umie. Od paru miesięcy uważam, że ma to też Piernikowski. Bardzo podobał mi się moment na koncercie, gdy katował swoje klawistrunowe „Outro”, gdy jechał z „Buninem”, zaburzał, przerywał, zachowywał się b r u t a l n i e wobec własnego dzieła, własnej produkcji, aż do momentu gdy – jak sam to ujął – „jebnął prąd”. Ta część nieodłączna od przebojów, które wymieniłem wcześniej, była mocna. Nie miałem również wrażenia, że 1988 robił support, to był po prostu wcześniejszy koncert, bardzo dobrze przyjęty przez podobną liczbę publiczności. Wszyscy słuchali całego zestawu i miało to sens. Najpierw uważne słuchanie 1988, później prostsze, bardziej kostropate bity Piernikowskiego weszły na rozochoconą publiczność, po piwie i szlugu. On jeszcze to wyostrzał, przecinał, wybijał z rytmu.
Piernik w tym zestawie uchodził za gwiazdę. „Trwamy” to jego najbardziej słuchany kawałek. Mało hiphopowy bit, przejście po bębnach (uwielbiam te bębny Piernikowskiego) kojarzy mi się z wczesnym The Cure. Z całej płyty wieje chłód, wieją sztuczne fleciki i – mówiłem już – ten strunowy klawiszek, to coś jak instrumenty prawdziwych Indian grających fałszywe piosenki pod metrem Centrum, a później nawet przed pasażem Smyczkowa na Mokotowie, później może gdzieś w Piasecznie. Więc z całej płyty chłód, a z tego numeru żar. Bez względu na odsłony to jest niezalowy przebój, za którym tak tęsknił Robert.
„Trwamy” jest o delikatności i twardości potrzebnej, żeby tę delikatność ocalić. Jest w najlepszym sensie hiphopowym utworem o tym, że się o kogoś troszczysz. Ten melodyjny zaśpiew: „z białasami trwamy, trwamy, trwamy, trwamy, trwamy, trwaaamy”, odzwierciedla to, jak trudne jest łączenie kropek położonych coraz bliżej siebie. Lecisz tylko do następnego dnia, do następnego godziny. Ktoś ostatnio zwrócił uwagę, że taka skarga (słowo klucz płyty) przysługuje głównie klasie średniej. Jeśli jesteś robociarzem i się skarżysz, to słyszysz, że trzeba było się uczyć albo że na to zasłużyłeś. To bogaci skarżą się lekarzom w gabinetach bądź kolegom w pracy na jednej z 30 dziennie przerw na szluga. Piernikowski oddaje prawo do skargi zwykłym chłopakom. Tym, których nie słyszymy, chyba że w ramach podśmiechujków w tramwaju.
Znałem więc tę płytę dobrze. Wiedziałem, że będzie dym, zrozumiałem przed koncertem, że będą stroboskopy, ale moment, gdy w „Trwamy” zamruczał bas, sprawił, że wstąpiłem w inny wymiar (nie używając, bo na koncert wybrałem się rowerem). Zmrużone oczy, bo strobo, hipnotyczny głos Piernika, skazane na porażkę próby singalongu koncertowych bywalców, Piernik czujnie rozglądający się po publice i basy sterowane być może przez 1988, który stał z tyłu. Te basy wylazły przed perkusję i sprawiły, że w tym utworze czułem się jak w maszynowni, one opływały mnie bokami, brakowało tylko, żeby bujał się parkiet. Jakby to było coś przyjemnego. Jakby to był hit.
Nie zrobiłem zdjęcia, więc nie mam ilustracji. Chciałem tylko napisać, że poczułem się na tej imprezie bardzo dobrze. Że ten w sumie lewicowy przebój podszedłby Robertowi, tak jak podeszła mu osiem miesięcy temu Żywizna, której nie ma na youtubie, bandcampie ani spotify. Że nauczyłem się z tych kilku dni (dużo wiadomości od znajomych i obcych, masa wspomnień), że warto się spotykać, chodzić, podchodzić do siebie, podawać piątki i się naradzać. Doskonale, że np. Pogłos daje te możliwości. Rowerem do domu jakieś 22 minuty.