Na płycie członka duetu Syny słowo rzadko wypływa na powierzchnię i zaraz tonie. Jest w „Grudzie” rodzaj nostalgii, który kojarzy mi się ze Świetlikami.
Wyobraźnia – obok gramofonu, samplerów i syntezatorów – jest najważniejszym instrumentem w arsenale wspólnika Piernikowskiego z Synów. 1988, czyli Przemysław Jankowiak, używał wcześniej ksywy Etamski. „Gruda” brzmi jak spowolniona i potraktowana gruboziarnistym papierem ściernym ścieżka dźwiękowa z serialu „Stranger Things”: hip-hop i elektronika, niepokój i zaskoczenie zlepiły się tu w oryginalną, wyrazistą muzykę. U tego producenta, współpracującego z gitarowym zespołem Kristen czy indiefolkowym Enchanted Hunters, osłuchanego w jamajskim dubie i amerykańskim jazzie, szum czy pogłos są równie istotne jak rytm.
Pseudonim będący datą urodzenia odzwierciedla fascynację analogowymi czasami kaset i domowych samoróbek, złotą erą amerykańskiego hip-hopu. Ale na pierwszym miejscu jest identyfikacja z własnymi czasami – nie z pokoleniem, tylko z własnym rokiem produkcji. Data urodzenia jest z nami przez całe życie.
A skąd tytuł „Gruda”? Pamiętam z liceum, jak radowali się koledzy, gdy nauczyciel nieopatrznie stwierdził, że nauka „idzie nam jak po grudzie”. Gruda oznaczała bowiem porcję haszyszu. 1988 do liceum chodził kilka lat później ode mnie, ale pielęgnuje etos, w którym wychodząca od hip-hopu muzyka może, a nawet powinna być dziwna i zaskakująca, powinna być czymś więcej niż tłem banalnych obserwacji z osiedlowej ławki.
Tym bardziej, że „Gruda” pozbawiona jest rapu. Słowo wypływa tu z rzadka na powierzchnię i zaraz tonie, jak w utworze o rodzinnym mieście, w którym 1988 epatuje zniekształconymi okrzykami, strzępami wspomnień: „zachód słońca”, „deszcz”, „Szczecin”, „ej, pokaż! ej, co masz?”, „no chodź”, „słuchasz?”. Analogowy szmer jest tu jak szum deszczu albo świadectwo dawności. Szumi dobrze posłuchana stara płyta, szumi wyoglądana do granic taśma filmowa. „Tajemnica i melancholia ulicy” wrzyna się z kolei w pamięć mechanicznym piskiem imitującym smyczki oraz znaną z wielu dubowych nagrań melodyką (prostymi klawiszami z ustnikiem). Świetny jest też nerwowy „Rap” z cytatami z kanonicznych rapowych utworów.
Jest więc w „Grudzie” rodzaj nostalgii, który kojarzy mi się ze Świetlikami. Marcin Świetlicki razem z Bogusławem Lindą powiadał: „Dobrze, żeśmy młodo nie umarli”. U 1988 świadomość przetrwania ciężkich czasów nie ma smaku satysfakcji. Ostre basy, świdrujące wysokie dźwięki, wszechobecne echa dają wrażenie obcości i zimna.
Tyle że 1988 jest znacznie bardziej nieprzewidywalny niż Świetlicki. Ma w rękach dźwięki rodem z lat 80., typowe dla starego kina science fiction czy serialowego hitu „Stranger Things”. Szum winyli zderza z masywnymi klawiszami. Brudne, nieczytelne sample – z niepokojącymi, futurystycznymi dźwiękami tła.
Co niepokoi? Choćby to, że taki dźwięk nie kojarzy się z żadnym znanym źródłem. A co budzi podziw? Odwaga tworzenia osobistej muzyki, którą przenika przez recenzenckie sita, nie pozwala się przypisać do jakiegoś gatunku.
Tekst ukazał się 25/7/17 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji