Talent do piosenek Sir Paula jest znany, możliwości jego głosu, nawet jeśli ostatnio nie w pełni wykorzystawane – są wielkie, ale nie musi już nic udowadniać. Tym większa radość, że jeszcze raz spróbował szczęścia z Youthem i że pierwszy raz dał głos na wspólnym nagraniu.
Trzecia odsłona projektu Paula McCartneya (wiadomo) i Youtha (Killing Joke, The Orb, producent nie tylko dubowy), po dziesięciu latach przerwy. Poprzednie są zapomniane, sam wcześniej o nich nie słyszałem, ale co do „Electric Arguments” nie ma wątpliwości – tu dzieje się coś dobrego i wyróżniającego się na tle muzyki AD 2008. Ta płyta nieprędko się zestarzeje, bo nawet w obszernej twórczości McCartneya jest to perełka. Może i przez czterdzieści lat pracował w cieniu tego, co wcześniej zrobił z The Beatles, może szło mu czasem średnio, a czasem wcale, ale naprawdę – parafrazując poetę – takiej płyty jak najnowszy The Fireman nie spodziewała się nawet hiszpańska inkwizycja.
Bitels ma już 66 lat, a od pierwszego kawałka drze gębę nie gorzej niż na podwójnym białym albumie. Dalej jest już spokojniejszy w wyrazie, ale brzmi jak góra trzydziestolatek. Śpiewa ballady, świetne numery, które trzeba bezradnie nazwać rockowymi („Highway”), utwory kojarzące się z amerykańskim ciasnym barem na Dzikim Zachodzie, nad którym rozciąga się amerykańska nieskończona przestrzeń. Jest ostantacyjnie brytyjski („Light From Your Lighthouse”). Dobrze czuje się też w czymś, co nawiązuje do „indyjskich” fragmentów twórczości Fab Four („Lifelong Passion”), ale jest zagrane zupełnie inaczej niż tamte rzeczy z Lennonem i Harrisonem. Macca przedrzeźnia nawet Nicka Cave’a, nawiązując do jego rzeczy nie tylko głosem i nastrojem całości, ale też poczuciem humoru („Travelling Light”).
Skojarzenie z albumem bez tytułu The Beatles jest dopuszczalne nie tylko ze względu na rozmaitość stylów, jakich używa The Fireman na swojej płycie. Przede wszystkim ten album starszych w końcu panów zaskakuje żywiołowością. Nie brak w tych piosenkach przestrzeni, ruchu, kolorów, światła, słońca (nawet w tekstach i na okładce). Talent do piosenek Sir Paula jest znany, możliwości jego głosu, nawet jeśli ostatnio nie w pełni wykorzystawane – są wielkie, ale nie musi już nic udowadniać. Tym większa radość, że jeszcze raz spróbował szczęścia z Youthem i że pierwszy raz dał głos na wspólnym nagraniu, bo wcześniejsze ich płyty były instrumentalne. Producent porobił z głosem Sir Paula rzeczy wręcz nieprzystojne, pięknie zaskakujące („Lovers In A Dream” i w ogóle końcowe kawałki). I takie... lekkie. Ta płyta naprawdę gra.
Płyta, która sprawia, że chciałoby się usłyszeć w 2009 głos i nowe piosenki Krzysztofa Klenczona, rówieśnika McCartneya zmarłego w 1981.
ocena: 8/10, jest czego posłuchać