Pustki zostały okiełznane i wydaje się, że nie ma powrotu do niedbałego, garażowego, sprawiającego wrażenie chaosu brzmienia z pierwszych płyt. Szkoda, że piosenkowy okres zaprowadził zespół do „Końca kryzysu”, a nie w jakąś ciekawszą stronę.
Pustki po poprzedniej płycie „Do mi no” żartowały, że tym razem wreszcie umieją grać refreny, więc następna płyta to będą same refreny. Otóż nie jest. Jeśli chodzi o skalę piosenka-niepiosenka, „Koniec kryzysu” jest krokiem (tylko na tej skali!) z powrotem w stronę drugiej płyty. Od czasu tamtych deklaracji były zawirowania w składzie, co polega na tym, że teraz nie do poznania jest wokal oraz bas, ale z miejsca rozpoznawalny jest zespół, jego brzmienie i coś, co u człowieka nazwałbym poczuciem humoru. Czwarta płyta to już grubo jak na zespół z kategorii „niezależne”, więc ta rozpoznawalność nie rzuca na kolana, są jednak nowości.
Jest nerwowość, która przeniosła się z tekstów również do muzyki. Gitara szarpie, klawisz drży, bębny są rozchełstane i roztrzęsione (jeśli w ogóle są, bo bywa i automat), bas jest motoryczny i na mój gust zbyt gęsty. Ten opis brzmi, jakby Pustkom wyszła jakaś wybitnie garażowa płyta. Otóż tak nie jest, po wtóre. Obok kawałków nerwowo-ostrych jest sporo nerwowo-napiętych. Trans zgrzytliwy („Pomyłka”, „Zawracanie głowy”) jest w mniejszości, mocniej wchodzi w głowę i lepiej wychodzi Pustkom trans cichutki, czekający na rozwiązanie („Nuda”). Na tle żywszych utworów, którym moim zdaniem brakuje tej energii, bezpretensjonalnego ducha nawet z poprzedniej płyty, wyróżniają się właśnie bardziej stonowane, wychuchane kawałki typu „Jesień”, „Czerwona fala”, „Nie zgubię się w tłumie”. A najładniej, niczym w czasach Pixies, gra kontrast cicho-głośno, jak w „Niezdrowym rozsądku”, w którym gra również tekst, co nie jest regułą na tej płycie.
W Polsce mało kto wie, jak pisać piosenki – oni wiedzą, ale nie bardzo już chcą. Na razie kombinują, choć chyba za wcześnie: słychać, że bas Szymona Tarkowskiego, mimo że umie wszystko, kombinuje ostrożnie. Basia Wrońska na wokalu ma łatwiej (nie jest nowa, podpisała się pod wszystkimi piosenkami oprócz tej najgorszej), choć to też dopiero początek, sprawiający wrażenie, że dostała... za dużo miejsca.
Pustki zostały okiełznane i wydaje się, że nie ma powrotu do niedbałego, garażowego, sprawiającego wrażenie chaosu brzmienia z pierwszych płyt. Szkoda, że piosenkowy okres zaprowadził zespół do „Końca kryzysu”, a nie w jakąś ciekawszą stronę. Nagrany między płytami, w trio, surowa wersja utworu Joy Division, od której tytuł wzięła omawiana tu płyta, była w pełnym znaczeniu słowa rewelacją, zwiastowała rzeczy niesłychane, śmierć, spustoszenie, czterech jeźdźców i inne atrakcje. Niestety. Jeszcze nie.
ocena: 6/10, solidnie, ale stać cię na więcej