Brzmienie flagowego „Zero” jest po dyskotekowemu pełne i tym sposobem wdziera się pod przysłowiową czaszkę. Z tym że pod czaszką od pyty jest już dużo lepszych numerów w tej stylistyce. Zdarzają się też niespodzianki, ale szkoda, że nie ma na tej płycie więcej eksperymentów. Nie jestem wielkim fanem wymyślania muzyki od nowa, po prostu taka jest moja ocena tego, co na tej płycie wyszło – bo jednak coś tam wyszło.
Znowu zza oceanu, znowu z Nowego Jorku. W tym roku wyszła trzecia płyta grupy Yeah Yeah Yeahs. Słuchając ich wcześniejszych dokonań, nie zdobyłem się na więcej niż wzruszenie ramionami. Latem zagrają na festiwalach w Europie (najbliżej w Pradze oraz – jak to się mówi – we Wiedniu), postanowiłem więc posłuchać tej nie takiej nowej formacji. Że takie niby kontrasty – „alternative band”, ale wydawany przez Universal, i w ogóle. Podejście moje do tercetu YYY było trudniejsze niż zwycięski wjazd Sylwestra Szmyda na Mont Ventoux – nie opuszczało mnie uczucie, że mam do czynienia ze zjawiskiem raczej z kolorowych pism niż ze sceny. Chociaż...
Pierwsza rzecz odmienna niż na poprzednich płytach – elektronika zamiast brudnych gitar, szklana kula i parkiet zamiast mosh pit. We współczesnych, choć mających się już ku końcowi czasach to norma – takie ot podążanie za modą czy też potrzebami kolejnych pokoleń słuchaczy. Wysłuchujemy nadoklepanych tekstów typu „dance ’til you’re dead” na tle tanecznych bitów. Brzmienie pierwszych utworów („Zero” – to chyba miał być hit? – oraz „Heads Will Roll”) jest po dyskotekowemu pełne i tym sposobem wdziera się pod przysłowiową czaszkę. Z tym że pod przysłowiową czaszką od pyty jest już dużo lepszych numerów w tej stylistyce. Dalej robi się nie tak sztampowo, bo w „Soft Shock” słuchamy współczesnej wersji Blondie z charakterystycznym delikatnym podkładem. Później to jest zepsute, ale nie szkodzi. Wokalistka Karen O (Amerykanie niezmiennie wstydzą się polskich nazwisk) przestaje stękać w stylu Saffron, laski z zapomnianej grupy Republica, i stara się zostać Debbie Harry (niestety, próbuje chyba śpiewem „oddawać uczucia” – przemilczmy).
Im dalej w płytę, tym bardziej zagubiony może czuć się słuchacz. Zamiast obiecywanego tak typowego dysko-błysko zaczynają się dźwięki jak z niedoszłego dokumentu o dzieciństwie i dniach sławy Enyi. Nawiasem mówiąc, kawałki w stylu „muzyka do nieistniejącego filmu” bywają największymi klęskami całkiem dobrych zespołów. Podobnie jest i tutaj – w „Skeletons” coś udaje dudy, potężne afrykańskie bębny, a wokalistka już chce do domu. Po wolnym następuje spodziewany szybki, nawiązujący do gitarowo heroicznych czasów „Dull Life” – typowy wypełniacz i tyle. Robi się coraz nudniej i coraz bardziej przewidywalnie, bo mający chyba w założeniu gęstnieć „Shame And Fortune” aż bije „potężnym brzmieniem, którego niestety przez parę minut nie udało nam się osiągnąć”. Można się zaśmiać, lecz ten śmiech grzęźnie i więźnie w gardle, bo jeszcze cztery kawałki do końca płyty... Najmniej blado wśród nich prezentuje się intrygujący „Dragon Queen” (taki rewolucyjny tytuł i w ogóle), gdzie mamy trochę funku i takiej bujającej elektroniki a la francuskie, ale hiszpańskie Souvenir. Szkoda, że nie ma tu takich eksperymentów więcej. Nie jestem wielkim fanem wymyślania muzyki od nowa, po prostu taka jest moja ocena tego, co na tej płycie wyszło – bo jednak coś tam wyszło.
Tomek Lipnicki – wydawało mi się, że żartem – twierdził, że „takie są zasady muzykowania – po szybkim kawałku musi być wolny”. Yeah Yeah Yeahs doprowadzają te gdańskie zasady muzykowania do groteski. Płyta im dalej, tym bardziej jest przewidywalna – wolny, szybki, stary, nowy, wrzask, sceniczny szept, elektronika, gitara. Mamy do czynienia z dramatycznie słabym zestawem wypełniaczy na kilka różnych płyt, i ten zestaw jako całość nie nadaje się ani na imprezę, ani do samochodu, ani nawet do sprzątania obejścia. Postuluję przeniesienie koleżanki poetki wraz z kolegami muzykami do sekcji gimnastycznej.
ocena: 2/10, nie, nie mam drobnych