Pisanie, że Health na trzeciej płycie przerzucili się z noise’u na pop – z czym się spotkałem – jest uproszczeniem. To tylko wskazówka, wektor. Na prawdziwie popowe piosenki w głosie Jake’a Duzsika jest za mało charyzmy, a pedantyczna produkcja płyty (nagrali ją ostatecznie cztery razy) nie czyni z niej automatycznie parady przebojów.
Poczyniwszy wszelkie zastrzeżenia – a jestem mądrzejszy od innych recenzentów o tyle, że piszę o albumie ponad miesiąc po premierze – muszę przyznać, że „Death Magic” ma frapujące brzmienie. Gdzieś między industrialną agresywnością „Men Today” a wręcz depeszowskim klimatem „Victim” jest galeria intrygujących piosenek. Kwartet z Los Angeles nie próbuje szokować, lecz raczej sympatycznie zaprosić słuchaczy do swojego świata. Ten świat jest dość pokręcony, intensywny i głośny, to inna sprawa. Tylko czy to na pewno ich świat?
Przy napompowanym, stadionowym „Life” w połowie płyty zacząłem mieć wątpliwości, czy muzycy robią to na serio. Wyleczył mnie zaraz rytm młota pneumatycznego skontrastowany z ambientowym antraktem w „Salvia”. Jednak to zabawa. Niemniej wciąż byłem ciekaw, co zagrają i zaśpiewają dalej. Czy będzie „mocno”, czy po prostu „ładnie”, a może „za ładnie”. Trochę jak z Trentem Reznorem – niektórzy straszą nim dzieci, inni uważają, że to popowy piosenkarz.
Tyle że Reznor, mając tak dobrą melodię jak Health w „L.A. Looks”, prawdopodobnie by ją poharatał, „sprawdził”. Health śpiewa ją niczym gwiazdki MTV, co wcale nie brzmi świetnie. Oni jakby usilnie łagodzą swoje ostrze, a ono nie bardzo się daje. Gdzieś coś głośno łupnie, coś zazgrzyta. Takie to jest w połowie drogi, przesłodzone, uciekające od radykalizmu, ale nie wiadomo dokąd. Miley Cyrus lepiej odrobiła tę lekcję, mocniej dogięła wajchę. Health zostało w tyle, zaskakuje, ale nie prowokuje.
A w październiku Health będą wśród najprzystępniejszych i najbardziej znanych artystów krakowskiego festiwalu Unsound.
Tekst ukazał się 15/9/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji