Nowa płyta Julii Holter zawiera stare utwory w nowych wersjach. „In The Same Room” opiera się na repertuarze z rewelacyjnej ostatniej płyty „Have You In My Wilderness”. Szkoda, że na premierowe piosenki Holter trzeba jeszcze zaczekać, ale dobre i to.
Nowy album, stare utwory. Piąta płyta Julii Holter jest zarazem pierwszą w nowym cyklu amerykańskiej wytwórni Domino. Cykl jest mało rewolucyjny, ale ciekawy: to rodzaj nagrania „na żywo, ale w studio”. Diabeł tkwi w szczegółach: wytwórnia ściąga artystów do studia RAK w Londynie, gdy są oni w środku trasy koncertowej. Chodzi o zarejestrowanie utworów w postaci, która wyewoluowała z pierwotnego nagrania, nabrała praktycznego kształtu, ułożyła się w trakcie wykonań na żywo.
Holter teoretycznie pasuje. Kalifornijska artystka nagrała cztery płyty z pogranicza piosenki autorskiej i dźwiękowego eksperymentu. Dzięki nim ma status jednej z najpilniej obserwowanych ulubienic modnych muzycznych portali, ale też słuchaczy wrażliwych na piękno. Słuchając jej, można niezamierzenie być na czasie lub niezamierzenie stać się sentymentalnym.
„In The Same Room” powstało w ciągu dwóch dni nagrań. Przeważają kompozycje z ostatniego albumu Holter – „Have You In My Wilderness”. W nowym wydaniu dopracowane, wypieszczone utwory Holter zyskują, docierają bardziej bezpośrednio, jakby opadła z nich mgła. Mimo dominacji ciepłych, naturalnych brzmień kontrabasu, perkusji, wiolonczeli, a w końcu klawiszy (na których gra sama Holter) nie tracą waloru maszyn do budzenia niepokoju. To przypadek choćby kołyszącego „City Appearing” czy opartego na wokalnych harmoniach i swingującej grze perkusji i kontrabasu „Silhouette”.
Popisuje się zwłaszcza wiolonczelistka i wokalistka Dina Maccabee. Jej instrument raz po raz wydaje zaskakujące dźwięki – raz mocne i donośne, kiedy indziej przenikliwe, jak w „In The Green Wild”, czy jęczące, jak w „Sea Calls Me Home”. Te zagrywki mają sens wyłącznie jako integralna część piosenek. To Julia Holter prowadzi piosenki swoim głosem, skupia na sobie uwagę, gdy śpiewa. Dłuższe fragmenty instrumentalne, jak w „Vasquez”, są po prostu nudne. Gdy w tym utworze pod koniec wraca śpiew Holter, piosenka też od razu wskakuje na właściwe tory.
Trzeba dodać, że sama autorka albumu jako wykonawczyni prezentuje się perfekcyjnie. W tym koncertowym zestawie wyróżniają się świetna wersja „Feel You” z klawesynem i stłumioną perkusją i skondensowane, obrane z bajkowej delikatności „Lucette Stranded On The Island”. Bez ozdobnych partii harfy, fletu, z mniej dramatycznym fortepianem ta świetnie napisana piosenka odsłoniła nową jakość. Te dwie cechy ma cała płyta: brzmieniowe bogactwo zostało ograniczone, co pokazało misterność kompozycji, a wokal stanął na pierwszym planie. Jak w tytule jesteśmy bliżej artystki. No ale tego należało się spodziewać jeszcze przed posłuchaniem płyty.
Mimo wszystkich zalet „In The Same Room” to album przede wszystkim dla osób, które już cenią Julię Holter, śledzą jej artystyczne poczynania. Innym proponuję jednak cofnąć się do studyjnych nagrań lub kupić bilet na prawdziwy koncert artystki.
Tekst ukazał się 10/4/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji