Mam problem z Kaseciarzem: od płyt wolę koncerty. Niektóre z nowych piosenek krakowskiego zespołu podziwiam, ale łapię się na tym, że zlewają mi się ze starszymi rzeczami. Ważniejszy niż melodie czy tempa jest w Kaseciarzu klimat grania.
Oni czują się najlepiej, gdy wejdą na tor wiodący od The Sonics, przez Dinosaur Jr, po Black Keys: produkcja nie musi być czysta, ale musi być luz, czasem niedokładność, a zawsze efektowne brzmienie.
Dwa lata temu zachwalaliśmy drugą płytę Kaseciarza „Motörcycle Rock’n’Roll” – mieszankę surf rocka, radosnego rock and rolla i ładnych melodii, które brzydko śpiewał Maciej Nowacki. Rok później było Harry & The Callahans, czyli tajemniczy projekt nawiązujący do gitarowej muzyki z Detroit lat 70. (The Stooges, MC5), za którym najwyraźniej stał trzyosobowy Kaseciarz.
Nowy album ma formę swoistej rock opery: „opowiada historię nienazwanego muzyka, który w latach 70. zdobył sławę i pieniądze, grając i pisząc utwory dla amerykańskiego zespołu DuVraine Connection, z którego został wyrzucony za przesadny hedonizm”. Gitara i bębny robią to, co umieją najlepiej, czyli pędzą naprzód. Nowacki śpiewa niewyraźnie, bo w takiej muzyce ważniejsze od treści słów są żrące gitary.
Są też zmiany. Z tria zrobił się duet – poza perkusją, którą po staremu obsługuje Piotr Lewicki, Nowacki gra na wszystkich instrumentach. W „P.O.B.” sięga np. po klawisze, w ciągnącym się przez 10 minut „Glide” dograł gitarę akustyczną. Udaje mi się rozkodować niektóre teksty: w pachnącym Mudhoney „Imposter” refren idzie chyba: „Let the people change/ I’m still the same/ behind the wall/ imposter”. W niosącym naprzód, wzbogaconym delikatnymi klawiszami „Cathedrals” wokalista daje obraz dwóch tysięcy katedr w słońcu.
To jedna z ładniejszych piosenek na płycie, a solówka polega tu nie na przebieraniu palcami, ale na obsłudze efektów gitarowych. W żywiołowym, pasującym do jakiegoś filmu o nastolatkach singlu „Many Lives” (tu już jest przebieranie) oraz w melancholijnym „Keep It To Yourself” z ładną wokalną harmonią Kaseciarz wraca do lat 90.
Sami nazywają tę muzykę „śmieciarskim tatowym rockiem dla samotnych mamuś”. Po angielsku oczywiście, taka jest ojczysta mowa zespołu. Bardzo żałuję, bo z tą fantazją Kaseciarz mógłby wytworzyć nowy rockowy słownik. Przez angielszczyznę odbieram ich jako wciągającą, ale tylko „zabawę w zespół”. Na szczęście ta trochę siermiężna, trochę marzycielska grupa ma poczucie humoru i jak ja lubi koncerty.
Tekst ukazał się 25/11/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji