Znakomite kompozycje w muzyce pop to coś, czego na polskiej scenie wciąż jest za mało. „Mieszanego” słucha się z przyjemnością. Szkoda tylko, że do poziomu muzyki nie dostroiły się teksty piosenek.
L.A.S. to skrót od Lachowicz Audio System. Jacek Lachowicz – kompozytor, producent, klawiszowiec, a w przypadku L.A.S.-u także wokalista – uruchomił ten szyld płytą „Szum” trzy lata temu. „Mieszany” to kolejny krok na tej synthpopowej ścieżce.
Współzałożyciel Ścianki (to już ponad 20 lat) na tej płycie gra jeszcze bardziej przebojowo niż wcześniej. Co chwila słychać chwytliwe refreny i finezyjne melodie. Piosenki są niby proste, ale dopieszczone produkcyjne. Najbardziej interesujące muzycznie są te momenty, gdy Lachowicz od piosenek ucieka w stronę brzmień klubowych i tanecznych. Jego połączenie znakomitej muzyki z przystępnością to coś, czego na polskiej scenie wciąż jest za mało. „Mieszanego” słucha się z przyjemnością.
Do tej pory chyba najbliżej głównego nurtu muzyki Lachowicz znalazł się na doskonałej, ale smętnej płycie grupy Lenny Valentino (z kolegami ze Ścianki i wokalistą Arturem Rojkiem). „Mieszany” jest dla odmiany płytą energetyczną, prącą naprzód, dzięki swej prostocie odpowiednią do... biegania. Wokale odczytuję jako pretekst do tego, aby – być może – wejść do stacji radiowych, zdobyć więcej słuchaczy, utrzymać uwagę bardziej niecierpliwych widzów przy wspaniałych wideoklipach L.A.S.-u.
Najbardziej podoba mi się kompozytorski popis Lachowicza w utworze „Ochota”, odpowiednim zarówno na klubowy parkiet, jak i do futurystycznej gry wideo – zawsze wpadnie w ucho. Piosenka ma też nieoczywiste poetyckie zakończenie, ze spokojną falą klawiszy przypominającą muzykę Moby’ego i wyniesionym w górne pasmo rytmem. Zresztą Lachowicz w każdym utworze z dużym wyczuciem wypełnia górę, dół i środek brzmienia, nie przeładowując go. Basy są u niego zaokrąglone, miękkie, a drobny rytm sypie się też od góry.
Nie jestem tylko pewien, czy artysta wybrał idealnego wokalistę do tych piosenek – a wybrał siebie samego. Na paradoks zakrawa fakt, że wokalnym pomocnikiem Lachowicza w jednym z utworów został Olek Klepacz, drugi wokalista Formacji Nieżywych Schabuff, ćwierć wieku temu śpiewający mało wykwintny refren: „Hej cześć, daj coś zjeść, my lubimy dużo żreć”.
Klepacz w „Co dobre, co złe” śpiewa słodkim głosem: „Wstaję powoli, głowa mnie boli, kredyt powiększył się/ stojąc na wadze, nic nie poradzę, sam nie wiem, czego chcę”. Okropny refren „Czy ty czujesz ten śnieg” z syntetycznym saksofonem na dokładkę przekonuje, że ten duet to nieporozumienie.
Lachowicz nie potrzebował wokalnego wsparcia, za to przydałby mu się tekściarz. Koncepcja śpiewania o człowieku, przyrodzie i uczuciach, obowiązująca w części utworów, jest słuszna, ale mało odkrywcza. Najbardziej elektryczne „Linie” mają prosty tekst o przygodach na kanapie i bogu z telewizji, który intryguje zatrzymaniami się na jednym-dwóch słowach.
Najlepsze są teksty otwarte i minimalistyczne, jak „Ochota”. Dłuższe („Nuda”) po mnie spływają, zamiast za nimi podążać, przysłuchuję się temu, co Lachowicz wyprawia na klawiszach i syntezatorach. Pod tym względem oparte na partii fortepianu „Słowa” i „Sam-jeden” czy opatrzona doskonałą melodią „Nuda” są bezbłędne. Muzycznie ta płyta nie ma słabych punktów. Szkoda, że na wzór hip-hopu nie ma drugiego kompaktu z instrumentalami.
Tekst ukazał się 24/1/17 w Wyborcza.pl/kultura