Tę francuską grupę polecała mi sama Laetitia Sadier ze Stereolab. „Zabierają cię w podróż, z której wracasz jako inna osoba. Najbardziej jednak porusza mnie to, że w ich muzyce jest szacunek dla życia, dla miłości do przyrody. Ich muzyka pochodzi od Erosa, a nie Tanatosa. Kieruje nimi instynkt życia, a nie instynkt śmierci” – tłumaczyła.
Co to może znaczyć? Muzyka debiutującego właśnie Moodoida jest wysmakowana, kolorowa, wiecznie połamana, zmieniająca się. Można próbować sklasyfikować ją gdzieś między psychodelicznym art rockiem a popem z domieszką muzyki świata. Grają ją na gitarach i syntezatorach, w czym przypominają krajanów z legendarnego Air. Tamci chętnie (zarówno na debiucie, jak i na jednym z ostatnich albumów) poruszali księżycowe tematy, Moodoid nie jest gorszy – do najlepszych jego utworów należy singiel „La lune” z żeńsko-męskim duetem wokalnym i dziwacznym chórkiem.
Przemawia do mnie także nastrojowe, ulotne „Bleu est le feu”, które w połowie przeradza się nagle w rasowy przebój, jakby ścieżkę dźwiękową do pozenowego splinu na Lazurowym Wybrzeżu. Zaraz kolejna wolta, i jeszcze jedna, a idzie to od ciszy do przesterowanego, ale wciąż zabawnego i „czułego” jazgotu.
Działającym obecnie w Paryżu zespołem dowodzi Pablo Padovani (syn jazzmana Jeana-Marca), oprócz niego w składzie są wyłącznie kobiety: Clémence, Lucie, Maud i kolejna Lucie. Goście grają na saksofonach, duduku, sazie, lutni oud czy innych egzotycznych instrumentach. Album wyprodukował nowojorczyk Nicolas Vernhes.
A jeżeli już mowa o Nowym Jorku, to trochę trudno mi uwierzyć w to, jak wiele wysiłku włożono w osiągnięcie tak doskonałego brzmienia. Rzadko zdarza się, by osoba tak utalentowana i pomysłowa jak Padovani miała ochotę na tak solidną pracę. Efekt jest znakomity. „Le Monde Möö” to brawurowa, mieniąca się najróżniejszymi rytmami, melodiami i skalami płyta. Jak to się mówi, jej zawartością można by obdzielić z pięć niezłych albumów.
Tekst ukazał się 6/9/14 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji