Dawno znalazła własną stylistykę między nowym folkiem bieżącego stulecia a indie rockiem lat 90. Teraz jej świetnym piosenkom bliżej do klasycznego Fleetwood Mac.
Produkcja pierwszego od pięciu lat solowego albumu Neko Case zajęła ponad rok. Czyżby 47-letnia wokalistka, pokonawszy depresję, o której mówiła przy okazji poprzedniej płyty, zwolniła tempo? Skądże. Dwa lata temu nagrała piękną płytę „case/lang/veirs”, tworząc trio ze słynną K.D. Lang i Laurą Veirs. Rok później ukazała się „Whiteout Conditions” indiepopowej supergrupy The New Pornographers, której Case jest podporą.
Amerykanka, córka imigrantów z Ukrainy, za młodu grała na perkusji w punkowych zespołach. Dziś, na etapie siódmego autorskiego albumu, jest świetną interpretatorką – ma na koncie m.in. utwory Toma Waitsa, Scotta Walkera czy Queen. O swojej solowej twórczości mówi, że jej piosenki mają podnosić na duchu ludzi, którzy czują się samotni. Ciekawie też opisuje swój głos – „ani ładny, ani ćwiczony” – którego brzmienie przyrównuje do ludowego śpiewu bułgarskiego.
Ponad dekadę temu znalazła spokój na farmie w spokojnym stanie Vermont, gdzie zamieszkała. W dawnym kinie założyła kafejkę i salę prób. Podczas jej nieobecności spowodowanej pracą nad „Hell-On” spłonął dom artystki, a ona sama musiała stoczyć walkę o prywatność z lokalną gazetą. Nową płytą konstruuje sobie nowy dom z dźwięków? Brzmi tanio, ale „Hell-On” jest jak zapiski z budowania siebie na nowo.
Na „Hell-On” goszczą tuzy, m.in. Mark Lanegan, Beth Ditto z The Gossip, a także Lang i Veirs, a producentami są po połowie sama Case (pierwszy raz w tej roli) i Björn Yttling ze szwedzkiego popowego zespołu Peter Bjorn and John. „Guardian” daje notę idealną, słynny „Rolling Stone” oraz ceniony portal The Line Of Best Fit zgodnie piszą o jednym z najlepszych nagrań w karierze Case. „Paste Magazine” mówi o nowym rozdziale w karierze artystki i wspomina, że pod względem umiejętności kompozytorskich o kilka długości prześciga ona swoich współczesnych.
Pierwszym słowem, które pada na płycie, jest „Bóg”, zaraz potem Case przedstawia się jako kontynent do odkrycia – to utwór tytułowy. Zaczynając od stonowanego, matowego grania zespół rozwija skrzydła w refrenie, ale cały czas czuć swobodę i to, że muzycy mają rezerwy. Bardziej „podnoszący na duchu”, w sensie tempa i nastroju muzyki, jest „Last Lion of Albion” z pięknym refrenem i imponującym obrazem ostatniego angielskiego lwa, który służy już tylko jako wzór do wybicia na monecie.
Te pierwsze piosenki są perełkami, ale uwagę słuchacza szybko zaprzątają nie „single” czy „hity”, ale przyjemność odkrywania imponująco różnorodnego świata Case. W tekstach posługuje się ona osobistymi wspomnieniami i refleksjami w taki sposób, żeby odcisnąć na piosenkach własne piętno – a zarazem wzmocnić uniwersalność przekazu. To rzadka umiejętność: np. w długim, epickim „Curse of the I‑5 Corridor” jest wspomnienie ucieczki z domu w wieku 15 lat, włóczęgi i przypadkowego seksu z podziwianymi przez młodą Case mężczyznami. To jest tło dla przebudzeń do bycia sobą („byłam wtedy głupia”), bycia kobietą i mówienia własnym głosem.
Do tej pory zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia z wokalistką o oryginalnym głosie, która znalazła własną stylistykę między nowym folkiem bieżącego stulecia a indie rockiem lat 90. Teraz Case stawia na bogatsze, bardziej zaawansowane aranżacje niż kiedyś – bardziej niż „piosenki” pisze „utwory” – jakby rozwinęła się w niej fascynacja brzmieniem Fleetwood Mac z przełomu lat 70. i 80. W dodatku okazuje się świetną poetką, z wdziękiem szkicuje nawet marynarski romans o znalezieniu samej siebie w sobie (ekstatyczne wersy „chciałam być tatuażem na jej ramieniu”, „chciałyśmy po prostu być muzyką” w „Winnie”).
Wrażliwość i bezpretensjonalność Case jest imponująca, ale jej stonowany wizerunek skrywa kobietę z rozbitego domu niebojącą się mówić głośno, co myśli („Mój ojciec był chory psychicznie, a matka była po prostu złym człowiekiem. Oboje byli narkomanami i alkoholikami, nie powinni więc decydować się na dziecko. Ale nikogo nie obwiniam”, mówiła w wywiadzie). Dawno zdecydowała, kim chce być: w 2003 r. „Playboy” ogłosił ją „najseksowniejszym kociakiem indie rocka” i namawiał do nagiej sesji – odmówiła. W filmiku promującym nowy album Case leży i śpiewa mocnym głosem, a wokół jej głowy wiją się węże.
Jej kompozycje mają sporo lekkości, są w ruchu, nie chcą dać się przyszpilić – słowem kluczem do tej płyty wydaje się dzikość, która przewija się przez teksty. Dzikość zaklęta w precyzyjnie zaprojektowany muzyczny mechanizm i poetyckie teksty. Czego chcieć więcej?
Tekst ukazał się 13/6/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji