Ta płyta wyszła dawno, a jednak co jakiś czas do niej wracam i za każdym razem – nie przeszkadza mi. Dla niektórych płyt słodko-gorzkim epitetem jest hasło „dobre jak na Polskę”. Dla albumu Of Monsters And Men niesprawiedliwe byłoby określenie „dobre jak na dużą wytwórnię”.
Ich słucha się dobrze i lekko, a im bliżej jesieni, tym więcej mam zrozumienia dla tego przeglądu muzyki wakacyjnej, jakim jest ich album. Wydane w Stanach i Europie w kwietniu „My Head Is An Animal” właśnie zadebiutowało na pierwszym miejscu brytyjskiego iTunesa, na całym świecie sprzedało się pół miliona egzemplarzy. W Islandii, rodzinnym kraju muzyków, płyta wyszła jeszcze w zeszłym roku. W Polsce – w lipcu. Czyli nie jest ze mną gorzej niż ze środkiem Europy.
Pierwszy utwór „Dirty Paws”, ten z tytułową dla płyty frazą, już od pierwszych taktów kojarzy się nieodparcie z „Home”, piosenką grupy Edward Sharpe & The Magnetic Zeros. Podobny jest rytm, śpiew na głos męski i żeński, budowa utworu, instrumentarium, brzmienie. To samo dotyczy singlowego „Little Talks”, z motywem sekcji dętej przypominającej polskie punkowe grupy zafascynowane reggae i ska, zwłaszcza Alians. Niesłychane połączenie melodyjności i takiego ogniskowego, niezależnego sznytu. Radość grania, entuzjazm przypominają innych opóźnionych islandzkich debiutantów – Hjaltalin.
Istotną inspiracją Of Monsters And Men są największe gwiazdy alternatywy ostatnich lat – Arcade Fire. Często słychać ten wpływ, a może coś więcej – jakieś pokrewieństwo duchowe, sercowe. To cholerne „hej” w „Little Talks” się kłania, i nie tylko tam. Faktem jest, że utwory takie jak „Mountain Sound” spokojnie mogliby zagrać Arcade Fire i pasowałoby to do ich starych płyt. To znaczy: nie mogliby przedstawić ich jako nowe, bo gładko wpisałyby się w to, co Kanadyjczycy robili już wcześniej. Wierzę, że teraz pójdą w dalszą drogę. Idealnie byłoby, gdyby Of Monsters And Men rozwinęli się w jeszcze innym, własnym kierunku, ale długa jeszcze przed nimi droga. Biorąc pod uwagę, że czas od nagrania debiutanckiej płyty liczy się już w latach, za chwilę mogą być bardzo ważnym zespołem.
Na razie wydają się naśladowcami tego, co dobrze dociera do słuchaczy. Mniej wyraźne, ale wciąż silne jest skojarzenie z Mumford & Sons, gwiazdami tegorocznego Open’era, ale słyszę u OMAM podobne ścieżki przechodzenia od kameralności do intensywnego, patetycznego, „pełnego” grania refrenów (np. „Lakehouse”). Od smętnego balladzenia do żywiołowego, folkowego przytupu.
Bardzo fajna, czarująca, mówiąc po angielsku: apelująca płyta, która zdaje się nie mieć drugiego dna, nie grać z kliszami, wizerunkami, gatunkami, tylko być szczera. Nie ma mowy o puszczaniu oka do słuchaczy, tu chodzi o granie muzyki.
