Swój trzeci album śląski artysta wydał własnym sumptem – to jego pierwszy na winylowej płycie. Rzecz jest esencją: ledwie 30 minut schludnie spakowanej elektroniki, ale wyprodukowane chyba najlepiej w całej działalności muzyka.
Ten puls, ta taneczna otchłań, w którą Wilhelm Bras wciąga słuchacza, są dzięki temu jeszcze głębsze. A przecież jego dźwięku nie da się z niczym pomylić, bo wszystkie swoje instrumenty buduje sam. Najpierw cierpliwie dłubie w bebechach syntezatorów, później cierpliwie dłubie w muzyce.
Naiwne wysokotonowe melodyjki, przerażające bulgoczące basy oraz charczące i chrupiące dźwięki bodaj najkompletniej łączą się w utworze „Despair at Times of Rejection”. Składników jest dużo, ale artysta bardzo uważnie zważył je i zmierzył, by stworzyć płytę mieniącą się różnymi kolorami, zmienną. Rządzi na niej rytm, ale nie zawsze parzysty, równy i prosty – na swoistej polirytmii Wilhelm Bras wyświetla elementy transu, techno, prawie hip-hopu i prawie industrialu, zawsze jednak zostawiając miejsce na trochę melodii, poezji.
Kiedy kilka lat temu oglądałem jego koncert po raz pierwszy, zachwycił mnie akrobatyczny wymiar występu – miałem poczucie, że maszyny, których używał artysta, są na granicy wymknięcia się spod kontroli. On świadomie kreuje sytuacje, w których część dźwięków wynika z przypadku. Ile z tej przypadkowości ocalało na niniejszej wycyzelowanej płycie, nie mam pojęcia, ale „Living Truthfully...” zaskakuje niemal każdą sekundą. Niczego więcej nie potrzeba.
Tekst ukazał się 5/10/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji