Gdy ich marnie się sprzedające „Dead” zdobyło Mercury Prize jako brytyjska płyta roku 2014, odmówili uśmiechów do zdjęć i rozmów z prawicową prasą. Pojechali do Berlina nagrywać kolejny album – zadziwiający, ale nie politycznością widoczną głównie w tytule.
Young Fathers są opisywani jako psychodeliczne hiphopowe trio. Owszem, można powiedzieć, że oni rapują, choć to nie hip-hop. W muzyce tercetu z Edynburga (producent Szkot, raperzy Nigeryjczyk i Liberyjczyk) jest sporo mrocznego bluesa, jasnego rock’n’rolla, ciężkich syntezatorów i głuchych, dudniących rytmów. Do rapu spod znaku Kanye Westa mają się jak Joy Division do Beatlesów.
Young Fathers to biedarap, współczynnik blingu dla nich wynosi ‑10, z rzadka pobrzękują drobniaki. Ich syntezatory brzmią archaicznie, rozstrajające się dźwięki siedzą na tępych, natarczywych rytmach. W „Rain Or Shine” grają np. organy, jedna nuta basu i jakby żywa, ale źle nagrana perkusja (do tego podkładu chętnie zaśpiewałaby Beth Gibbons z Portishead). W zaskakujący sposób brzmienie ewoluuje od początku do końca utworu, co chwila jest on inny.
W porównaniu z pierwszą, bardzo melodyjną, ale chłodną płytą ta jest głębsza, natchniona. Artyści wciąż chętniej śpiewają, niż gadają. To kapitalne, że każdym utworze układają chórki, traktują swoje głosy jak kolejne dźwięki akordu, a zarazem jak instrumenty rytmiczne. Od szeptu, przez mruczenie, nawijanie, wokalizę, po okrzyki i śpiew. Mają soulowy żar i gospelową jedność. Mocne melodie, jak te z „27”, „Shame”, „Sirens” czy „Nest”, nie służą im do robienia przebojów. Nie wyobrażam sobie tych świetnych piosenek w radiu. To musiałoby być inne radio. Young Fathers to wielcy oryginałowie zmieniający znaczenia takich słów jak pop, radio, hit.
Tekst ukazał się 10/4/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji