Opowieść młodego człowieka o tym, jak drzewiej bywało. Słuchając „Coming Home”, łatwo o refleksję nad tym, co „prawdziwe”, a co zapamiętane, przetworzone, idealizowane. Leon Bridges ma gitarę, ciemniejszy odcień skóry i pasję, z którą śpiewa staromodne, bujające piosenki – jak z kanonu wytwórni Stax i Motown.
Dla dziewczyny, dla jedynej. Sam Cooke byłby zadowolony. Przypominam, że soulowa, bluesowa, uderzająca w tony r’n’b rzecz dzieje się w latach 50. i 60., a Bridges to rocznik 1989. W pisaniu muzyki wspierają go doświadczeni koledzy, a żeby było zgrabniej, zmienił imię Todd na Leon (jak aktor).
To szczegół, bo nagrał przyjemną płytę. Najbardziej lubię, jak w balladzie „Lisa Sawyer” cerę dziewczyny porównuje do pralinki. Ta właśnie piosenka, biografia jego matki, miała spowodować, że Bridges, zmywacz naczyń w Fort Worth w Teksasie udzielający się na „otwartych scenach” okolicznych barów, podpisał kontrakt z Columbią. Najpierw na wiekowym sprzęcie z duszą nagrał niniejszą płytę, a na początku tego roku ruszył w trasę po Stanach, m.in. poprzedzał występ Sharon Van Etten w jej Nowym Jorku. Muzyka jej i jego współgra – ona robi białe folkowe piosenki, on soulowe czarne, wszystko to z USA pół wieku wstecz, ale teksty najzupełniej ich własne. Bardzo dobry debiut.
Tekst ukazał się 10/7/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji