Chowający za szyldem Beirut Zach Condon, Amerykanin z Nowego Meksyku, zdaje się klasykiem muzyki niezależnej, a nie skończył jeszcze 30 lat. Miał mocne wejście – blisko dekadę temu dwiema płytami ukoił nostalgię trawiącą każde młode pokolenie śpiewnym głosem, tęskną muzyką orkiestry dętej i zdjęciami w sepii.
Teraz niemal nie używa trąbek, ogranicza liczbę muzyków i stopień komplikacji utworów. Przeżywający kryzys osobisty, szukający na nowo radości z muzyki Condon zaczął grać prosto. Zawartości „No No No” daleko do jego wczesnych piosenek, liczy się zespołowe granie: perkusja, bas i fortepian, proste układy akordów oraz, niestety, niewyszukane linie wokalne. Trudno zapamiętać którąś z melodii śpiewanych przez Condona. W wielu nadal jest melancholia, ale kiedy Beirut zamula, nie jest tak dobry jak dawniej. Lepsze wrażenie robią dziarskie, grane z zapałem piosenki, jak „Gibraltar” czy „Perth”, a zwłaszcza tytułowy singiel.
Z tych dziewięciu utworów parę można by spokojnie skreślić. Jednak nawet te dobre czynią z Beirutu zwykły zespół, jeden z wielu. Brakuje wśród nich tak mocnego akcentu jak przejmująca tytułowa piosenka z poprzedniej płyty „The Rip Tide” (2011). Weteran, który stara się być młody i naiwny, nie wygląda ładnie. Jeden z oryginałów muzyki alternatywnej zapędził się w kozi róg.
Tekst ukazał się 18/9/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji