Świetny album, porównywalny z rewelacyjnym UL/KR. Skończona forma, intro i pięć utworów – melodyjnych, z pozoru niewypieszczonych piosenek. Coś, co przychodzi po dubstepie – bardzo humanitarna elektronika.
Autorem informacji od wydawcy tego albumu jest Wojtek Kucharczyk, którego współpracownikiem jest Paweł Trzciński, czyli Ch-Ch-Ching. Jednak „Dom” nie chce brzmieć jak dokonania WK (choćby The Complainer, w którym muzycy grali razem). Nie ma tu przejrzystości, ten ekspres do kawy jest dobrze zasyfiony, prawdziwszy. Trudno uwierzyć w coś tak dobrego, ale wszystko się dzieje na naszych oczach. Pomału, wielkimi literami.
Ta płyta to coś w rodzaju sentymentalnej wyprawy w lata 80. muzyki białej i czarnej. Pop. Trzciński śpiewa, i to wysoko, brzmi to czasem jak Depeche Mode bądź Orchestral Manoeuvres In The Dark. Jednak tempa są wolniejsze, dostojne. Dosłuchuję się tu dubu Mad Professora, zregowanego pop-punku The Fall, uczuciowości Tarwater. W nadmiernych, zmultiplikowanych, ostro przetworzonych dźwiękach klawiszy i bębnów słyszę motyw przewodni z „Policjantów z Miami” albo „La Isla Bonita” Madonny („Openup”).
Artysta zapytany, dlaczego na dawno zapowiadaną płytę trzeba czekać tak długo, odpowiedział mi:
„Płyta była gotowa dopiero na wiosnę tego roku. Kwestia brzmienia, o które mi chodziło, i destylowania pomysłów. Dlatego też końcowo jest taka krótka, ale nie chciałem ani jednego zbędnego dźwięku. Udało się to wszystko zespolić w jedną magmę”.
Kapitalna jest melodyjność i muzykalność tego stafu. Nie ma żartów. Nie ma mowy o dominacji rytmu. Ch-Ch-Ching to konkretna, bezkompromisowa propozycja, czysty hedonizm. Ciężkie, buczące klimaty, lekkie, wdzięczne melodyjki, przefiltrowane przez echo śpiewy. Totalna, cudowna rzecz. Tak zwarte i niedługie nagranie umie zmienić ci perspektywę, pozwala odpocząć od codziennej sieczki i wskoczyć na dwadzieścia minut w Kosmos rządzący się własnymi prawami.