Uwielbiani twórcy światowej alternatywy na tej płycie przypominają nie Lennona i McCartneya, lecz raperów – wymieniają się zwrotkami i całymi piosenkami, wspólnie śpiewają refreny i dobrze się bawią.
„Lotta Sea Lice” to płyta nagrana na luzie przez najfajniejszych ludzi w rock and rollu. Dość spojrzeć na czarno-białe zdjęcie z okładki sugerujące, że Australijka Courtney Barnett i Amerykanin Kurt Vile są przeciwieństwami, i podpisane na odwrót.
Filadelfijczyk Vile w wieku 37 lat jest u szczytu możliwości. W poprzedniej dekadzie grał w zespole The War on Drugs, na ostatnich solowych albumach „Wakin on a Pretty Daze” (2013) oraz „B’lieve I’m Goin Down” (2015) zgłębiał psychodeliczne country. Wypracował charakterystyczny styl gry na gitarze i śpiewu – niespieszny, leniwy, senny.
29-letnia Barnett wyważyła drzwi wiodące na salony alternatywy wydaniami z tych samych lat co Vile: zestawem „The Double EP: A Sea of Split Peas” oraz płytą „Sometimes I Sit and Think, and Sometimes I Just Sit”. W studiu jest swobodna, na żywo ostrzejsza. Tworzy żywszą muzykę niż Vile i pisze pełne szczegółów teksty, podczas gdy on zdaje się stateczny i skupia się na uczuciach. Oboje lubię nie tylko za piosenki, ale też za poczucie humoru.
Zapowiadający płytę fenomenalny singiel „Over Everything”, zresztą z ładnym wideoklipem, przekonał mnie, że „Lotta Sea Lice” będzie nie albumem podzielonym na pół, lecz kompletem wspólnych piosenek. Utwór płynie swobodnie jak kolejny klasyk Vile’a z posmakiem country, ale gitarzyści-wokaliści co rusz wymieniają się przy mikrofonie. Jakby byli raperami, jakby każde chciało dorzucić słowo, ale w kontekście tego, co ma do powiedzenia partner.
To była pierwsza piosenka napisana na płytę. Muzycy zdążyli się zaprzyjaźnić podczas sezonu festiwalowego, gdy co chwilę na siebie wpadali. Następnie Vile podczas sesji fotograficznej, gdy dano mu do pozowania gitarę, napisał utwór z myślą o Barnett. Gdy później wybierał się z wizytą do Melbourne, odezwał się do artystki i tak nad Oceanem Spokojnym zaczęły krążyć nagrania demo.
Magazyn „The Atlantic” nazwał „Lotta Sea Lice” „albumem, przy którym przełamiesz pisarską blokadę”. Branżowy, alternatywny Pitchfork.com napisał, że Barnett i Vile „śpiewają piosenki o pisaniu piosenek, a w międzyczasie sami siebie coverują”.
Rzeczywiście, gdy Barnett wykonuje „Peepin Tom” z repertuaru kolegi, nawet zawodzi niczym Vile. Sam tekst zawiera jednak motyw niepewności bliski też Australijce: „I don’t wanna change, but I don’t wanna stay the same/ I don’t wanna work, but I don’t wanna sit around all day frowning”.
Vile z kolei interpretuje bluesowe „Outta the Woodwork”, wczesną piosenkę Barnett. Jest superśmieszny, gdy ponuro śpiewa: „I was busy underwater, trying hard to hold my breath/ a drowning spider caught my eye, and I had to come up for air/ just because you’re older than me, doesn’t mean you have to be so condescending”. Podmienił w tekście Courtney kwiatek na pająka, ale zostawił „starszy” zamiast „młodszy” i już nie wiadomo, kto bardziej boi się tonących pająków.
Artyści nagrali też „Untogether” z repertuaru działającej w latach 90. grupy Belly (rok temu Amerykanie wrócili na scenę) oraz „Fear Is Like a Forest” z płyty Jen Cloher, żony Barnett. Tu z kolei najlepiej chyba słychać, jak niedbałe wokale się im rozłażą, oboje lekko fałszują. Ta niedokładność jest esencją tej płyty, muzycy naprawdę nagrali ją, by złapać oddech, odpocząć, poczuć coś na nowo.
Spotkanie w studiu było świetnym pomysłem, nawet jeśli indywidualne płyty Barnett i Vile’a uważam za lepsze od „Lotta Sea Lice”. Ta jednak też ma atuty. Nawet skład: perkusiści to Stella Mozgawa z Warpaint i Jim White z Dirty Three. Do tego grają wieloletni wspólnik Nicka Cave’a, basista Mick Harvey oraz gitarzysta Mick Turner (też z Dirty Three – liderem tej grupy jest Warren Ellis, z kolei obecny druh Cave’a).
Bardzo podoba mi się rock z ludzką twarzą Barnett i Vile’a. Obojgu daleko do statusu gwiazd, przeciwnie – wydają się bezpośrednimi, bezpretensjonalnymi ludźmi, którzy nie zmieniają świata muzyką, lecz po prostu robią swoje. To chyba jedyny sposób, by ocalić rock and rolla.
Tekst ukazał się 18/10/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji