Swoją 38. płytę studyjną Young nagrał w jeden dzień w Malibu w 1976 roku. 41 lat później te nagrania-szkice, w których pomaga sobie prostymi partiami gitary, harmonijki ustnej czy pianina, są dokumentem epoki.
Ale nie tylko. Na „Hitchhiker” opada przecież zasłona między studiem a publicznością. W tych dziesięciu utworach słychać tu i ówdzie śmiech artysty, jakieś zdanie wstępu, fałszywą nutę. W epoce cyfrowej rejestracji i automatycznego strojenia to już rzadkość, bo taki wtręt zawsze wypada sztucznie. Young od lat walczy o poprawę jakości cyfrowych piosenek (stworzył nawet własny format plików i odtwarzacz), a z cyfrowego nośnika słucha się go teraz z prawdziwą rozkoszą – nie tylko tych dwóch piosenek, których dotąd nie wydał oficjalnie.
Tak już jest z artystami, którzy bazują na naturalności. 30-letni wtedy Young umieścił w tekstach piosenek prezydentów Nixona i Kennedy’ego, dorzucił Marlona Brando i Indiankę Pocahontas. Mroczne lata 70. artysta wyśpiewał z perspektywy wyrzutka, autostopowicza, który od miasta do miasta nosi swoje ballady jak wędrowny dziad.
Trzeba dodać, że był wtedy w najlepszej formie artystycznej, po paru mrocznych i melancholijnych płytach, jak „Tonight’s The Night”, a przed mocnym, konceptualnym „Rust Never Sleeps” (weszły nań aż trzy piosenki z tego zestawu).
W tytułowej piosence mowa o tym, jak w Toronto bohater – czyli Young – pierwszy raz palił haszysz, próbował amfetaminy, jak lata później pomagała kokaina (kończy: „gdybym był Aztekiem lub Inką z Peru, zbudowałbym piękny dom, w którym zamieszkaliby nieliczni wybrańcy”). Coś jest z tym wspomaganym luzem. W autobiografii Neil Young zdradził, że w czasie sesji do tej płyty przerwy robił sobie tylko na „trawę, piwo i kokainę”.
Na „Hitchhiker” Young jawi się jako ktoś, kto dochodzi do siebie. Śpiewa tak, jakby nie miało być nagrania. Teksty są mgliste, często refleksyjne i – poza wspomnianymi – mało konkretne. Raz narrator jest bliski muzykowi, po chwili to ktoś z zewnątrz, kto i tak mówi w pierwszej osobie. A jednak to cholerny Neil Young! Charyzmatyczny, dotknięty palcem Boga, gotowy do nagrania wielkich płyt i wychodzący z mroku. Właśnie ten moment wahania przed pójściem nową, własną drogą stanowi o wartości „Hitchhiker”. Poza tym oczywiście, że tej płyty słucha się świetnie.
Tekst ukazał się 19/10/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji