Ta nazwa pasuje mi do tego, na co czasem pozwalam sobie w tej rubryce. Wrzucam tu rzeczy z działki red. Handzlika – odważne, ale nierezygnujące z komunikacji. „Jazz” oznaczałby tu muzykę wymagającą, zaspokajającą potrzeby wydumane czy niszowe, a „pospolitość” stałaby może nie za powszechność, ale potoczną rozumialność (czyli anty-niezrozumiałość).
Album Huberta Zemlera tydzień temu: jazzowa perkusja solo – brzmi morderczo. Jednak „Moped” to zmysłowa radość dostępna moim zdaniem dla każdego. Dziś Jazzpospolita. Jeszcze lżej i radośniej. Ich styl może się kojarzyć ze starym dobrym Pink Freud, czyli z nowości – z Wojciechem Mazolewskim i jego czechosłowackim oddżezianiem się przez reggae i ska.
Muzycy Jazzpospolitej mają wyobraźnię i wdzięk. Wymyślili sobie własny siedmiobój i są mocni w każdej konkurencji. Czy chodzi o zawiesiste, ciche kompozycje na skraju wybuchu, czy o rozpędzone, podparte improwizacją hulanki. Serwują jedna po drugiej proste, a wciągające melodie. Oprawa tych melodii to analogowe, wygrzane efekty gitarowe, podkręcone klawisze, precyzyjne bębny – tu post rock, tam jazz z elektroniką. Warszawianie nie chcą siedzieć ani w getcie nudnych wirtuozów, ani w szalonym rocku „ależ oni sprawnie grają”. Jazz to puls, luz i koncentracja. Warto.
Tekst ukazał się 1/3/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji