Na nowej płycie John Lake prezentuje muzykę inspirowaną poszukiwaniami „rytualności przefiltrowanej przez kulturę masową”. Są tu trzy około minutowe utwory i pięć długich (6–12 minut). Z tych ostatnich każdy opowiada o jednym bóstwie czy duchu, który w zdeformowanej postaci jest obecny w filmach, komiksach czy miejskich legendach.
John Lake od początku (to jego trzecie wydawnictwo) ogranicza się do używania kaoss padów, narzędzi firmy Korg dysponujących mnóstwem zaprogramowanych barw i rytmów oraz syntetycznych, komputerowych efektów. Kaoss padem operuje się, przesuwając palcami po touchpadzie. To instrument nieprecyzyjny, jak mówi sam muzyk „manualny”, obarczony ryzykiem błędu, ale pozwalający na improwizację. Gdy, jak Lake, wykluczyć komputerową obróbkę utworów, granie na kaoss padzie jest zawsze „na żywo”.
Na „Strange Gods” wciąż wraca mocny, regularny do bólu rytm techno. Muzyk tak jednak dobiera pętle, żeby w utworach było sporo melodii. W „Nayénezgani – Slayer of Strange Gods” wkłada zaszumiony rytm, buczącą niską podstawę i cały katalog stworzonych na kaoss padzie sampli. W drugiej części tego utworu do głosu dochodzi przeciągły drżący odgłos, jakby jakaś żyjąca maszyna. Tajemniczość oblana dźwiękami elektrowni działa bez zarzutu na całej płycie, najlepiej w „Damballah The Sky Father”. Bogowie Lake’a są pełni energii, mocy, ale nie przerażający.
Lake (czyli Łukasz Dziedzic) kroczy technologiczną, syntetyczną ścieżką gdzieś na granicy ręcznego sterowania i pomocy autopilota. Podoba mi się to, jak często skręca w stronę niekontrolowanego ruchu, jak odfruwa z „za dobrze leżących” fragmentów. Zaskakuje częściej, niż obiecywał.
Tekst ukazał się 8/9/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji