Płyta lekka i pomysłowa. Lomi lomi to hawajski masaż relaksujący, a tę nazwę wybrał sobie warszawski zespół kierowany przez Piotra Domagalskiego znanego m.in. z Levity. Nie jest to broń Boże jazzowy album, nie gra w nim też żadna ze sztandarowych postaci wytwórni Lado ABC.
Trudno o celny opis: to coś między miejską muzyką ludową a zabawami, jakie świetni technicznie artyści urządzają sobie, gdy nic ich nie trapi.
Znać, że muzycy nie są nowicjuszami – lider dobrze się sprawuje na klawiszach, a drugim instrumentem melodycznym w tym składzie są cymbały, na których gra Mateusz Szemraj (związany z folkowymi składami Warszawy, choćby Mosaik). Oba instrumenty dokazują, są wszędzie naraz, i trzeba przyznać, że to połączenie brzmi fantastycznie. A sekcja Artur Lipiński – Krzysztof Cybulski daje solidną, zdyscyplinowaną podstawę piosenkom.
Bo to na ogół są piosenki. Jest nawet śpiew czy swego rodzaju gadanie, które trochę się kojarzy z również niebojącym się improwizować, a jednak bardziej „rockowym” (z braku lepszego słowa) zespołem Przepraszam. „Halo halo halo halo” zakończone swoistym chórkiem pokazuje, że artystom po drodze z abstrakcyjnym, trochę absurdalnym humorem – chodzi tu o rozmowy telefoniczne z psem, „najlepszym przyjacielem człowieka”. Najciekawsze i najbardziej relaksujące jest „Amlal i Ualgaga” (Szemraj gra na gitarze, a może na lutni w roli gitary), bardzo dobre – spokojne „Nimfy” oraz transowe „Nix”.
Odświeżająca, niespodziewana rzecz. Bardzo kibicuję dobrej robocie Lomi Lomi, choć zdaję sobie sprawę, że to raczej niezobowiązujący (choć w pracowicie wykonanej oprawie) album niezobowiązującego zespołu.
Tekst ukazał się 14/8/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji
Pingback:Najlepsze płyty roku 2015 - Jacek Świąder | Ktoś Ruszał Moje Płyty