Walijczycy nie awansowali na mundial, a uczucia przelali najwyraźniej na dwie drużyny: idące jak burza Niemcy i rozczarowującą Rosję. Na swojej 12. studyjnej płycie Manic Street Preachers śpiewają po niemiecku, w szpiegowskich płaszczach fotografują się w Berlinie i kręcą tam wideoklipy.
Piosenki nagrali w studiach Hansa, jak David Bowie w latach 70. Na drugą nogę mają utwory „Black Square”, „Mayakovsky” i motto z Rodczenki. Jest też instrumentalny utwór o założonym przez Walijczyka Johna Hughesa mieście – wtedy Juzowka w carskiej Rosji, dziś to Donieck na Ukrainie.
Na zeszłorocznej płycie „Rewind The Film” (bliźniaku niniejszej) walijski zespół wyrzucił przestery i pławił się w melancholii. Było to zaskakujące i świetne. Na „Futurology” sprawdza dawne wizje przyszłości i ich zderzenie z wielkim kryzysem, totalitaryzmem, polityką. Brzmi nieźle, a czasem wypada naiwnie: w „Let’s Go To War” muzycy skandują tytułowe hasło, na koniec płyty – nazwisko Majakowskiego, zaszczutego piewcę rewolucji. „Futurology” to jednak artystycznie bardzo udana płyta, bo za nowościami w tekstach idą eksperymenty w muzyce. Dla trzech facetów grubo po czterdziestce, którzy sukcesy święcili dobre 20 lat temu, formuła gitarowego trio to za mało. Sięgnęli po elementy kraut rocka i elektronikę, brzmienia niemieckie, pozostając rockowymi słodziakami. Cudny jest np. marszowy glam rock z syntezatorami w „Europa geht durch mich” z udziałem Niemki Niny Hoss. Stary zespół jak nowy.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 11/7/14