Od wydania albumu „Nawyki/kolizje” minął rok. Na tamtej płycie, dobrze przemyślanej i świetnie zagranej, pominęli przebojowe single, woleli stworzyć całościową historię. Teraz jest inaczej, talent zespołu do wchodzących w głowę melodii triumfuje na „Mocie” (śląski odpowiednik ćmy).
Akustyczne instrumenty gładko współbrzmią z efektami elektronicznymi, nie wywracając na plecy pomysłowych piosenek Milcz Serce. To jest zespół stworzony do robienia hitów, w tych czterech krótkich utworach dobitnie to pokazuje.
„Mota”, odwrotność kingsofleonowego „Atomu”, z wymyślnego wokalno-gitarowego półbluesa przeradza się w mroczną elektroniczną balladę w stylu Radiohead. W tekstach nie brak śmiertelnej młodzieńczej powagi, ale najbardziej podoba mi się, gdy Milcz Serce sięga po wątki śląskie, jak w żonglującej rytmami piosence „Sowa barowa”: „nocą ktoś za burtę wyrzucił mnie (...) do Czarnej Przemszy z zaciężną flotą pokręconych myśli osuwam się”. W tej frazie widać grubą poetycką przesadę charakterystyczną dla tej grupy. Chyba nikt nie robi tego z tak bezczelnym wdziękiem jak oni.
Ciekawe, czy następnym razem zechcą znowu zrobić przeboje, czy też koncept album. Może wymyślą coś jeszcze innego, ale to zespół z klasą, którego działania warto śledzić.
Minialbum dostępny w serwisach internetowych, bez nośnika fizycznego.
Tekst ukazał się 14/3/14 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji