Trzecie wydawnictwo obecnie sześcioosobowej grupy zawiera najlepsze piosenki w ich karierze, w których wykonaniach można dostrzec poważny zwrot stylistyczny.
Jasne, że nie zgubił się sentymentalny ton utworów Pauli Bialski i Karola Strzemiecznego. Wciąż mają upodobanie do wspólnego śpiewania, nadal zachwyca harmonia dwóch głosów, które przez kilka lat wyjątkowo intensywnej kariery ujęły fanów nie tylko w Polsce. To właśnie fani zaufali warszawskiemu zespołowi i przez internet wyłożyli blisko 39 tys. zł, dzięki którym grupa mogła zatrudnić amerykańskiego producenta Ryana Hadlocka (m.in. Modest Mouse, Foo Fighters i Blonde Redhead) i nagrać album. Dotychczasowa pop-folkowa konwencja została jednak rozszerzona, z korzyścią dla muzyki.
Liczne są partie klawiszy (gra na nich dawny perkusista grupy Christoph Thun) oraz elektrycznej gitary (Szymon Najder). Singlowy „Someday” zaczyna się partią elektrycznej gitary przypominającą New Order. Tytułowy utwór jest zbudowany na fundamencie gęsto grającego basu i rozmigotanych klawiszy. W graniu Pauli i Karola musi być akustyczna gitara, ale ten folkowy klimat coraz mniej ich zaprząta. Ta grupa rozwija się z prędkością światła i nagrywa doskonałe, nomen omen, nieźle rozpędzone piosenki. Słychać wpływ najlepszych – Arcade Fire czy nawet LCD Soundsystem. Tyle że dużo mniej jest firmowego optymizmu, szaleństwa Pauli i Karola. W tekstach co rusz dom, droga do niego, powrót. Także w najlepszych ostatnich słowach na płycie: „I don’t know where my home is, but I feel I’m letting go/ And the longer the road is/ The more I’m letting go”.
Tekst ukazał się 19/9/14 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji