Jeśli chodzi o Święto Kaszanki, to spore szanse zaistnienia nań ma Przemysław Bortel z programem z płyty „Hibernacja duszy”. Zawiera ona piosenki Waldka Dąże (dawniej grupa Atmosphere z Marcinem Rozenkiem na wokalu) śpiewane przez Bortela do tekstów Dąże.
Polscy artyści niezależni użalają się często nad tym, że radio i telewizja są zapchane miałkim, plastikowym popem lansowanym przez wielkie wytwórnie. Że nie ma tam miejsca dla interesujących, często bardzo przystępnych propozycji krajowego undergroundu. „Hibernacja duszy” wydaje się wzorcowym wykonaniem tej legendarnej papki, którą niezłomni niezależni straszą dzieci. Co ciekawe, nie wydało jej EMI ani Sony BMG, lecz małe wydawnictwo Flower Records, którego profil jest odpowiedni raczej dla Pawła Szymańskiego (blues, folk).
Tymczasem Bortel to duchowy brat Gabriela Fleszara oraz Piotra Kupichy. Pop rock na całego, krew z krwi, kość z kości. Ksero z ksera. Plus jest taki, że bez wstydu można to puszczać np. w Radiu Wawa – ładny, gładki śpiew plus sterylne, aseptyczne aranżacje. Profesjonalna robota, dzielna gitarowa sielana, wpada jednym uchem, drugim wypada – i tak pewnie miało być. Minus? Teksty. One nie chcą wypaść drugim uchem, niestety.
Słowa autorstwa Dąże to zestaw klisz typowych dla polskiej rozrywki. Cierpienia, wspomnienia, samotność, miłość, rozstanie, druga szansa, pierwszy raz, strach, miłosna gra. To pasuje do muzyki jak ulał, z tym że te teksty są koszmarnie napisane. Zdarza się niespodziewany, zabawny rym, czasem nawet dwa z rzędu: „nie da się wyrzucić z siebie wspomnień które/ drążą w naszym sercu dziurę/ przez nią zajrzę do twej duszy/ nawet gdy dookoła widok srogi/ perspektywy zagubione/ to do ciebie szukam drogi” („Ostatni most”).
Relacja damsko-męska, która wyłania się z tekstów śpiewanych przez Bortela, jest wielowymiarowa. Męskość faceta (ballada „Co dzieje się z facetem”) potwierdzają posiadane przezeń zabawki: „odbierasz mi zabawki/ choć głupie, jednak ważne dla mnie są/ bez nich zmienię się w kobietę, uwierz mi/ nie chcę by tak się stało”. Mężczyzna odmalowany przez autorów płyty jest niepewny, kruchy, „zamarzniętą krew i serce ma” („Hibernacja duszy”), oczekuje pomocy, ratunku, zbawienia, miłość „zastąpił wyobrażeniem”. W innym miejscu przemawia do swej bogdanki odważniej: „nie bój się, że coś się skończy” („Nie bój się”), a nawet: „nigdy nie czekaj do ostatniej chwili/ bo wszystko rozpadnie się/ każdy się myli (...) nie wiemy kiedy skończyć/ boimy się zatrzymać/ trzeba się rozejrzeć/ by znów nie zaczynać” („Nigdy nie czekaj”). Zatem podmiot liryczny potrafi nie tylko łkać – może też walnąć pięścią w stół i wziąć sprawy w swoje ręce. No, potrafi co najmniej do tego namawiać. Nie jest jednak czarnowidzem. Zapewnia: „chcę wpatrywać się w ludzi z nadzieją/ i wierzyć, że gdy upadną/ odbiją się od dna (...) widzę ludzi nad przepaścią zawieszonych” („Wpatrywać się z nadzieją”). Ojej. Zostawmy sekwencję metafor, ale dlaczego „wpatrywać się”? Bo ma akurat tyle sylab, ile było potrzebne?
Jest bardzo źle. „Największe szczęście w bólu rodzi się/ opróżniłem swoje serce, żeby przyjąć cię/ oczyściłem swoje ciało, by dotykać cię”. To Black Francis z Pixies powiedział, że po dobrym rock and rollu powinieneś czuć się brudny. Tak brudny, że musisz wziąć prysznic. Raczej niechcący Bortel z Dąże dali mi spore pojęcie o rock and rollu.
Tekst pochodzi z miesięcznika „Lampa”, nr 12/2010