Debiutanckim solowym albumem łódzki raper i producent Spinache zgłasza akces do mainstreamu, popu. Płytę „Spinache” artysta zamyka utworem „LavoLavo”, w którym nawiązuje do przygód z Ortega Cartel – także muzycznie, odskulowymi syntezatorami i beztroską, jakiej na „Spinache” niestety niewiele.
35-letni dziś Paweł Grabowski był w Thinkadelic, dobrze szło mu w duecie z Redem, jest też związany z Rasmentalism i transoceanicznym Lavoholics. Na swoim solowym debiucie przynosi do Polski amerykańskie podkłady, oparte na przeszywających syntezatorach i zimnych rytmach, ale ascetyczne. Tak to robi choćby Drake. Jako raper Spinache ma wyróżniający go spośród polskich raperów ton, matową barwę głosu i na ogół spokojny sposób podawania tekstu. Próby rozemocjonowania się, np. w „Jak roluję”, nie wypadają przekonująco. Ważniejsze, że raper odróżnia się muzycznie.
Ma dobre pomysły, świetne wyczucie stylu i panuje nad techniką (wiadomo, jest z rodziny muzyków). Zagrywka na starcie płyty: potężne, patetyczne wejście w stylu M83 po kilku taktach cichnie. Później jeszcze bogatszy łomot, pauza i wchodzi singiel „Piję życie do dna”. No i trzeci składnik, który zwraca uwagę na Spinache’a: duża dbałość o stronę wizualną. Artysta pokazuje się teraz w białym garniturze, często pod muszką, nawet w sportowych ciuchach wygląda jak z żurnala. Do wideoklipów angażuje piękne kobiety i piękne wnętrza. Słuchacz powinien mieć wrażenie, że oto przygotowano dla niego coś specjalnego. Na szczęście po włączeniu płyty to wrażenie nie ustępuje.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 20/6/14