„Come on, fellas! We’ve got to pay respect!” – rzuca na samym początku płyty Jon Spencer. „Freedom Tower” to jego dziesiąta płyta i dopiero druga od 2004 roku.
Po drodze było osiem lat odpoczynku od zespołu, który jest tzw. ikoną stylu oraz symbolem Nowego Jorku (czy coś z Nowego Jorku może nie być symbolem Nowego Jorku?). To dla miasta ten „respect”.
Co słychać? Jakieś eksplozje, zakłócenia, wokal po staremu przesterowany, niczym przez tubę, blues przecina się z funkiem, brzmienie jest punkowo ostre. Pierwszy utwór, symptomatycznie zatytułowany „Funeral”, ma klimat jamowania, ktoś pokrzykuje co pewien czas „respect!”. Ten sam szacunek jest bohaterem „Do The Get Down”, które kojarzy się ze ścieżką dźwiękową do „Pulp Fiction” i piosenką o podobnym tytule.
Królują brzmienia rodem z lat 60., luzackie i rozchełstane. W „The Ballad Of Joe Buck” pada nawet hasło: „in 1967”. Spencer dokłada tu rap a la Anthony Kiedis z Red Hot Chili Peppers. Chrupiące riffy, ciągłe zmiany rytmu („Crossroad Hop”), nastrój imprezy wymieszany z parodią – ten wokalista jest równie dziki i cwany co Frank Zappa albo Ariel Pink. Przypomina się wirtuozerski funkowy rock spod znaku Primus, obarczony trochę grubszym poczuciem humoru. Tak jak Blues Explosion grywali Beastie Boys – sporo ironii, ale też szczypta powagi, a przede wszystkim groove, że czapki z głów.
Jon Spencer to czołowy postmodernista Ameryki: wysysa wszystko, co witalnego zostało w jej muzyce. Jednocześnie wypełnia teksty kawałkami o nowojorskim metrze, policji, składa nawet hołd „Rapper’s Delight”, przebojowi hiphopowców z The Sugarhill Gang z 1979 r. „Freedom Tower” to bardzo dobra, ognista płyta – a numery Blues Explosion są tak przebojowe, że z pewnością kolejny raz nie podbiją świata poza Nowym Jorkiem. No ale przecież nie ma świata poza Nowym Jorkiem.
Tekst ukazał się 26/4/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji