Piosenka popularna, której w Polsce tak brakuje. Czyli umocowana historycznie muzyka wyrosła ze sceny niezależnej nadająca się do tego, żeby puścić ją pokoleniu niżej lub wyżej. I usłyszeć: „To jest OK, nie zapomnij tego wziąć na majówkę”.
U nas tak nie ma, niezależni nie muszą dbać o melodie i aranżacje, bo i tak nikt nigdzie nie puści ich singli. A w Stanach proszę: mały zespół z „Powrotu do Garden State” na czwartej płycie ściga się z Coldplay i Killers.
Oto pop rock. The Shins oprócz rockowych lat 90. wspominają 60. i 70., a dbałość o brzmienie wywołuje skojarzenia z późnym Belle & Sebastian. Takie przejście przez radiowe sentymenty robili Iron & Wine, a nawet Arcade Fire. Wokalista James Mercer śpiewa gładko, miękko i chłopięco („It’s Only Life”), muzyka czasem jest zaczepna i rześka jak dawniej („Bait And Switch”), ale generalnie pop, produkcja, sprawdzian z Coldplay („No Way Down”), R.E.M. i starych brzmień. Co, powtórzmy, przekracza możliwości polskich artystów.
Można lubić The Shins za starsze, bardziej zgrzebne, „małe” piosenki i płyty. Wydaje się, że ich rozwój jest w punkcie już osiągniętym przez innych. Ale dla The Shins to skok – i to w lepszą stronę niż współpraca Mercera z Danger Mouse’em. A w dodatku to działa, daje przyjemność.
Tekst ukazał się 5/4/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji