U Stubsów stara bieda. Od początku w 2010 r. obrali wszak stylistykę, w której wszystko już było. Mają jednak tyle entuzjazmu, że stare patenty działają coraz lepiej. Niechlujne i ostre jak żyletka Polsilver riffy gitarowe, tłuczenie w bębny, dzikie wrzaski zdartym głosem i dudniący bas.
The Stubs nagrali trzy płyty (z kawałkiem) w cztery lata, zjeździli ojczyznę wzdłuż i wszerz, odwiedzili kilka obcych krajów. Z tego brudu i zgrzytu zrobili sposób na życie, przynajmniej artystyczne. Skąd tytuł albumu? Wokalista i gitarzysta Tomasz Szkiela w jednym z wywiadów tłumaczył: „Jak masz 33 lata, dzieci i mieszkasz w Polsce, to ludzie wokół ciebie uważają wszystko poza pracą zarobkową za infantylne zachcianki pierwszego świata”. Rock and roll daje niezbędne w pracy twórczej poczucie bycia odszczepieńcem, posłańcem.
„Social Death By Rock’n’Roll” tym różni się od wcześniejszych nagrań The Stubs, że jest płytą lżejszą, bardziej czytelną. Choć warszawskie trio nadal – to kolejny błogosławiony element starej biedy – jest nieokiełznane jak The Stooges (przecież tamci zaczęli prawie 50 lat temu, za Lyndona Johnsona!), to dodatkowo silniej wchodzi w bluesowe rejony. Muzycy trochę lepiej śpiewają i grają: piosenki pierwsza (tytułowa) i końcowa („Salvation Twist”) należą do najlepszych w ich dorobku. Ta ostatnia odnosi się do mitycznej transakcji, jakiej przedwojenny bluesman Robert Johnson miał dokonać z szatanem na skrzyżowaniu dróg: „I would give up my own soul but I have none/ I found nothing on the crossroads but I won’t let go/ praise the lord hail satan”. Rockandrollowe świeczki i ogarki The Stubs płoną tutaj tak, że gorąc bije po licach.
Tekst ukazał się 14/11/14 w „Gazecie Wyborczej”