Trzy lata temu, po dziesięciu latach działalności, Wieże Fabryk dały się namówić na pierwszy oficjalny fonogram – płytę „Dym”. Teraz ukazał się drugi ich album, a po drodze była jeszcze winylowa edycja demówki z początków działalności i dwa single.
Oby tak dalej, bo „Cel i światło” jest ciekawszą płytą niż „Dym”, bardziej wyostrzoną, bezkompromisową i po prostu lepiej brzmiącą. Wieże Fabryk są zespołem zimnofalowym. Ten gatunek złote czasy przeżywał w latach 80. i już wtedy zaskakująco dobrze rozwinął się w Polsce, zwłaszcza w Rzeszowie. Idealnie pasuje też do depresyjnych, czarno-białych, fabrycznych pejzaży miasta, w którym działają Wieże Fabryk – Łodzi.
„Celu i światła” słucha się z prawdziwą przyjemnością, bo wszystkie najważniejsze składniki zimnej fali są dopieszczone na mur beton: sekcja rytmiczna działa jak jeden organizm, gra precyzyjnie i mocno, gitarowe riffy są nie tylko ostre, ale i melodyjne, a do tego teksty – niesamowicie skrótowe, hasłowe (przypominają słowa Pawła Gumoli z Moskwy). To najdojrzalszy odcień profesjonalizmu: oszczędność formy, redukcja, odejmowanie, we wszystkich wymienionych elementach. Angielski Bauhaus był zawsze na mój gust trochę zbyt teatralny, choć piękny, to rozmemłany. Polska Siekiera – za ekstremalna, punkowa, później zbyt syntetyczna. Wieże Fabryk są w sam raz, mają ten chłód, konkret: „Zwietrzałe wino, drzazga w stole, duszę się”, a do tego naturalne brzmienie. Widzę nazwisko Michała Kupicza jako producenta i zaczynam rozumieć. Daj panie Boże zdrowie temu facetowi, zrobi jeszcze kilkadziesiąt świetnych płyt.
Tekst ukazał się 22/3/13 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji