O ile „Present Tense”, poprzedni album Wild Beasts, opowiadał o życiu online, o tyle piąta płyta Brytyjczyków mówi o seksualności i wzorcach męskości. Jej brzmienie sporo zawdzięcza czerpiącemu z disco i soulu popowi sprzed trzech-czterech dekad.
„You can look, but don’t touch”, śpiewa falsetem w pierwszej piosence „Big Cat” Hayden Thorpe. W umiarkowanym tempie oszczędne gitary mijają się z klawiszami, bas błyszczy czarnym pulsem. Syntetyczne, kanciaste piosenki mógłby śpiewać David Bowie albo Mark Mothersbaugh z Devo.
W „Tough Guy” głos zabiera postać pragnąca wziąć się w garść, jak nakazuje stereotyp twardziela („now I’m all fucked up/ and I can’t stand up/ so I’d better suck it up/ like a tough guy would”). Narratorem „Alpha Female” jest mężczyzna, który w realu ustępuje przed dominującą kobietą, marząc o zdominowaniu jej w łóżku.
Te piosenki mają groove, zwłaszcza pulsujące „Celestial Creatures” czy „Get My Bang”, ale Thorpe i drugi wokalista Tom Fleming (gra też na gitarze) piszą teksty, jakby bili młotem w kowadło. Mocna, prosta i pieczołowicie wyprodukowana muzyka pasuje do tematu „ciemnej strony męskości”, słowa są ostre, ale stara jak świat kwestia mrocznych męskich uczuć i żądz jest podana bez żadnej zmiany perspektywy, bez refleksji. A potencjał był.
Tekst ukazał się 26/8/16 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji