To zaskakujące, z jaką lekkością autor udanej płyty z improwizacjami na kontrabas solo przeszedł do nagrywania uczciwych piosenek ze słowami i refrenami. Zarówno te podbite syntezatorem, jak i te oparte na kameralnej akustyce wypadają przekonująco.
Wojtek Traczyk jest warszawskim basistą i kontrabasistą, ma na koncie współpracę m.in. z Gabą Kulką, Marią Peszek, Marcinem Maseckim, Muzykoterapią, a nawet Zbigniewem Namysłowskim czy Peterem Brötzmannem. Parę lat temu wydał płytę „Free Solo”, na której improwizował na kontrabasie. Dlatego jego nową propozycję gotów byłem z miejsca wrzucić do szuflady oznaczonej „jazz”. Z błędu wyprowadziło mnie najpierw nazwisko Mikołaja Bugajaka, czyli Noona, jako autora miksu i mastera, a później pierwszy utwór na płycie.
Pięciominutowy „Dom” jest daleki od konwencji jazzowej, a najbliżej mu chyba do estetyki avantpopowej w Polsce uprawianej choćby przez Jacka Lachowicza, dawnego klawiszowca Ścianki. Jest bardzo syntetycznie i lekko, przyjaźnie, a Traczyk „przedstawia się” wypadającymi poza skalę ślizgami po gryfie basu. Podobna sytuacja w opartym na syntezatorach „Z daleka” – oba to przeboje, ale w tym ostatnim także jest niespodzianka – w pewnym momencie wchodzi męski chórek.
Ten, do którego ucho bardziej przywykło, czyli chórek żeński, wykonuje w „Safe Tonight” i „A może” Gaba Kulka. Ta pierwsza, akustyczna piosenka jest jedną z dwóch na tym albumie śpiewanych po angielsku. „No I won’t let you in/ until I disappear”, mruczy artysta, bo prawdziwa piosenka wymaga nie tylko melodii, ale także słów i wokalisty – i od razu słychać, że pierwszym etatem Traczyka nie jest śpiewanie ani pisanie.
Zdaje się, że najlepszy wyraz pasja autora albumu znajduje w „A może”, kołysance z elementami rocka (perkusja jak zawsze znakomitego Marcina Ułanowskiego) i czysto popowej elektroniki. Traczyk śpiewa tu głosem człowieka rozmarzonego, który przed chwilą się obudził, i pasuje to do utopijnego tekstu. To najjaśniejszy moment albumu.
Jazzman przestawił się na pieśni i piosenki? Znajduję na „Dziękuję, dobrze” coś, co słyszałem już na „Free Solo”. To sonorystyczne zabawy w „Powietrzu”. Smyki (zapewne kontrabas) rzępolą przeokrutnie, co wypada intrygująco, ale wokal w tym numerze woła o pomstę do nieba. Ten chłodny utwór byłby znacznie ciekawszy bez jękliwego śpiewania. Podobną akcję jak w „Powietrzu” smyczki wykonują w „Safe Tonight” – tyle że zamiast wokalu.
Teksty chcą być na „Dziękuję, dobrze” za ważne w stosunku do muzyki, a jednocześnie nie doczekałem się wśród nich ważnego wyznania. Moim zdaniem idealnie mieszczą się w konwencji, to typowe słowa piosenkowe – niedobrze. Same kompozycje są tak dobre, że nie trzeba wygładzać ich przyjaznymi tekstami. Ale skoro już tak się stało, to pochwalę odróżniające się od reszyy „Do końca”. W tym intymnym utworze brak umiejętności wokalnych Traczyka nie przeszkadza. Wierzę mu. To rzecz tak osobista i odważna, że we wkładce brak tego jednego tekstu.
Tam, gdzie artysta chętnie posługuje się smyczkiem, wywołuje nastrój, który można odnieść do błyskotliwej i pięknej muzyki Stefana Wesołowskiego. Z kolei lżejsze momenty albumu Traczyka kojarzą się z płytą „Kolonia fabryczna” (2012) Jacka Kuderskiego z Myslovitz, producenta i kompozytora, też zresztą basisty. Obie płyty zawierały interesujące, błyskotliwie wyprodukowane piosenki. W obu przypadkach warto byłoby dać je zaśpiewać komuś choć odrobinę bardziej charyzmatycznemu – skoro już wokal potrzebny.
Tekst ukazał się 22/11/14 w Wyborcza.pl/kultura