Zdarza się rzadko. Włączam w niedzielę jakąś średnio zapowiadającą się płytę – taką, po której właściwie wiadomo, czego się spodziewać – tak tylko, żeby powstawać pomału, przejrzeć nety, gazety, zrobić śniadanie, zjeść na balkonie i tak dalej. Premiera sprzed pół roku, która gdzieś się zawieruszyła, za późno o niej pisać, jedno przesłuchanie i do archiwum.
Nagle zaczynam słuchać. „Nastawiać ucha”. Interesują mnie słowa, słucham zwrotek i patrzę, do czego zmierzają w refrenie. Zaczyna mi się podobać barwa głosu wokalistki, jest znajoma, coś tam zaczyna żyć w głowie, jakoś się gibie na przegubie ta ostatnia szara komórka.
Znowu teraz zdarzyło mi się to z wokalistką z nurtu jazz, pop, brzmi to okropnie, prawda? Nie znoszę jazzu. To jest płyta, którą miałem podarować mamie, coś w tym rodzaju. Na okładce kobieta piękna, ale dostojna, może jak na mój gust trochę zbyt „wymyślona”. Wyluzowana. Tytuł straszny. Nie wygląda to na rzecz do słuchania dla mnie, a jednak przykuwa moją uwagę bardziej niż, dajmy na to, Tune-Yards alboThe Horrors.
To jest płyta Dianne Reeves „Beautiful Life”. Bardzo dopracowana, bogato zaaranżowana, nagrana z tabunem wspaniałych muzyków. Taki profesjonalny produkt, do którego podchodziłem z nieufnością – a nuż zwiedzie, oszuka, nabierze, będzie zawierać rzeczy tak przyciągające, nawet podprogowo, a na końcu okaże się, że to tylko stylizacja, kreacja, że to nie jest twórcze, że to ktoś inny napisał, a Reeves tylko i aż umie śpiewać.
Słuchając „Beatiful Life”, myślałem o tym, że gdyby zamienić fortepian (i jeszcze parę instrumentów) na gitarę akustyczną, słuchałbym Tracy Chapman. Potem znowu Reeves jak nie weźmie i nie ryknie – „Tango” się tak zaczyna, od jej solo. Piszą, że jest świetna w skatowaniu. Jestem raczej zdania, że nie powinna tego robić, bo cała reszta wychodzi jej dużo lepiej. Interpretacje Reeves są przepiękne, przekonujące, emocjonalne, przy tym – jak na damę przystało, nie popada w przesadę. O Chapman wspomniałem przede wszystkim dlatego, że Reeves też ma „ludzki” głos, nie jazzowy, nie operowy. Ona z Detroit.
Jest tu „Dreams” Fleetwood Mac, „I Want You” Marvina Gaye’a. Nawet „Waiting In Vain” Marleya. Zwłaszcza w tej ostatniej Reeves pięknie się broni, wierzę dziewczynie, gdy śpiewa te najpiękniejsze wersy: „Summer is here, I’m still waiting there/ winter is here, I’m still waiting there”. Tu akurat na basie gra Richard Bona, bardzo dobry; w innych numerach nieżyjący już George Duke, ten od Zappy. Są ficzuringi: Esperanza Spalding, Gregory Porter i inni.
Strasznie długa ta płyta, długie piosenki, a jednak włączyłbym ją i mamie, i dziewczynie, i znajomym, którzy przyszliby do mnie na wino. Sprytnie to jest zrobione. Pomyśleć: muzyka, która nie przeszkadza. Ależ właśnie przeszkadza! „Tygodnika Powszechnego” sprzed tygodnia czytać w spokoju nie mogę, bo muszę słuchać Dianne.
Tekst ukazał się 7/2/14 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji