Na swoje dziesięciolecie znów rozkręca się bezcenna warszawska firma Lado ABC. Po cichu ukazała się gotowa od półtora roku druga płyta Eda Wooda. Nazwisko reżysera filmowego nazywanego najgorszym w historii służy za nazwę zespołu w składzie perkusja i gitara.
Mnóstwo jest dziś takich, a większość brzmi podobnie – w najlepszym razie jak wczesne The White Stripes. Jednak nie Ed Wood, którego od 2006 r. tworzy dwóch oryginałów: perkusista Tomek Popowski oraz gitarzysta i wokalista Kuba Ziołek hołubiony przez dziennikarzy od czasu ważnej płyty Starej Rzeki. Popowski i Ziołek razem grają w Alameda 3, Innercity Ensemble, Hokei – obaj to świetni muzycy. W Ed Wood słuchamy ich w najbardziej niezobowiązującej wersji.
Nowy album jest bardziej zwarty niż debiut i dziko połamany. Duet chętnie gra surfowo, metalowo, noise’owo. Wokale Ziołka są nie do pomylenia, brawurowe wtedy, gdy growluje, wrzeszczy i gdy śpiewa. To jeden z uduchowionych kapłanów polskiej muzyki niezależnej, choć zupełnie różny np. od poważnego Raphaela Rogińskiego. Z niego akurat, jak sądzę, Ziołek lekko sobie kpi w garażowo-surfowych piosenkach doprawionych motywami z muzyki żydowskiej. Kowbojsko-żydowski surf.
Liczne momenty apokaliptycznego hałasu są skontrastowane z cichszymi, melodyjnymi. Kowbojski Marcin Masecki na okładce ma mimo wszystko związek z zawartością płyty: pianista razem z innym artystą z Lado ABC Maciem Morettim zagrał w przekornym utworze tytułowym. Śpiewa też Candelaria Saenz Valiente. Lado ABC rządzi!
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 27/6/14